Rozmowa z reżyserem Markiem Okopińskim
- Kiedy obejmował pan w 1963 roku dyrekcję teatrów poznańskich studenci witali pana entuzjastycznie zbiorowym śpiewem, niemal jak męża opatrznościowego. Dziś artyści nie wzbudzają już takich uniesień. - Wiele się zmieniło. Zmienił się sposób bycia, sposób demonstrowania sympatii czy zainteresowań. Może wówczas tkwiłem już w świadomości poznaniaków jako realizator - w 1958 roku - polskiej prapremiery "Woyzecka" Buechnera i jako aktor Byrskich, którzy wiele szumu narobili "Weselem". A ponadto Zielona Góra, z której wracałem do Poznania nie leży daleko. Dochodziły więc zapewne odgłosy tego, co się tam dzieje. Wiedziano, że teatr, którym tam kieruję, odnosi sukcesy festiwalowe. - Zielona Góra to był pewien symbol - próba montowania na prowincji ambitnego teatru zespołowego. - Ale to nie był ewenement. Udało się to też Janowi Maciejowskiemu w Koszalinie. A potem był casus Izabelli Cywińskiej w Kaliszu i Aliny Obidniak w Jeleniej Górze. -