Kolejna premiera Mrożka w Warszawie nie ściągnęła do Teatru Kameralnego nawet kompletu premierowych widzów. Być może dlatego, że w tzw. gwarze teatralnej szakale (tak miło nazywa się w gronie aktorskim recenzentów) poczuły się w lipcu nieco oszukane, przychodząc na ulicą Foksal na próżno. Wówczas premiera się nie odbyła, bo jak głosiły kawiarniane plotki, przedstawienie nie było dojrzałe. Sytuacja nie zmieniła się i teraz. W każdym razie dłużyzny owego dzieła Mrożka stały się o wiele bardziej widoczne, niż w dawnym łódzkim przedstawieniu w Teatrze Nowym - także u Dejmka. A może tam aktorzy byli lepsi, bo z natury rzeczy pozbawieni stołecznych postumentów i namaszczenia? A w ogóle hałas wokół Mrożka zaczyna chyba przygasać. Kiedyś grywano go w atmosferze skandalu politycznego: patrzcie, on się odważył wystawić dzieło emigranta. Patrzcie, on się odważył wydać dzieła Mrożka... Dziś można nieco inaczej - w sposób bardziej rzec
Tytuł oryginalny
Szydzić z kalectwa?
Źródło:
Materiał nadesłany
"Rzeczywistość" nr 24