Po polskim tsunami wyborczym wyjechałem do Szwecji. Nie w popłochu czy w rozpaczy, jaka poczęła płynąć z licznych szpalt i fal radiowych, ale planowo, bo właśnie u braci lutrów rozpoczynało się Biennale Teatru Szwedzkiego, które, jak sama nazwa wskazuje, jest przeglądem dorobku teatru i sztuk pokrewnych u naszych północnych sąsiadów - pisze Tomasz Miłkowski w Trybunie.
Impreza to solidna, obrosła tradycją i na mocnych fundamentach. Co dwa lata odbywa się w innym szwedzkim mieście, tym razem było to Malmö, stając się na równi lokalnym, co krajowym, skandynawskim, ale i europejskim wydarzeniem. Świadczą o tym wymownie liczby, które nie bez dumy przywołują organizatorzy, na których czele stoi szwedzki Ośrodek ITI (Międzynarodowy Instytut Teatralny). Przyjechać miało (i przyjechało) 5 tysięcy gości z rozmaitych stron Skandynawii i świata, obyło się 170 wydarzeń. Nie tylko spektakli, ale i warsztatów, sympozjów, pokazów, dyskusji. Słowem: burza mózgów, wietrzenie wyobraźni, spotkanie potrzebne kulturze jak powietrze. Polskie festiwale to blade echo tak zakrojonego Biennale. I to niezależnie od tego, kto stoi u steru kultury w rządzie, kto ten rząd tworzy, u braci lutrów obowiązuje stabilne podejście do przyjętych programów, poczucie ciągłości i bezwzględne respektowanie idei, przyświecającej temu wielkiemu zg