Klęska PiS nie oznacza końca sztuki politycznie zaangażowanej. Świat korporacyjnego kapitalizmu, przeciw któremu artyści buntowali się dużo wcześniej, nim PiS doszedł do władzy, nie stał się nagle bardziej sprawiedliwy - pisze Roman Pawłowski w Gazecie Wyborczej.
Jednym z ubocznych i całkiem niezamierzonych efektów dwuletnich rządów partii braci Kaczyńskich był renesans zaangażowanej sztuki i satyry politycznej. Ci, którzy pamiętają okres stanu wojennego i ówczesną kulturę niezależną, mogli się poczuć jak w wehikule czasu - wróciła polityczna aluzja i dowcipy, w teatrach pojawiły się przedstawienia antyrządowe, a w galeriach akcje polityczne. Powróciła też cenzura, ubrana w kostium troski o publiczną moralność i uczucia religijne. Przeniesienie walki politycznej na pole kultury było logicznym następstwem działań władzy, która właśnie w sferze nadbudowy przejawiała największą aktywność, czego przejawem była "polityka historyczna" PiS czy prowadzone przez koalicjantów z LPR akcje przeciw "nieobyczajnym" wystawom. Swoimi działaniami rządzący prowokowali artystów, którzy poczuli, że polityka wkracza na ich pole. I nawet jeśli nie chcieli, musieli się angażować, aby obronić własną autonomię. Z