William Hogarth, XVIH-wieczny angielski rysownik i lubieżnik, poczułby się w dzisiejszych czasach jak u siebie. Wszak treścią jego życia były niebezpieczne związki z władzą, seksualne dewiacje i kłopoty z prawem autorskim. Tylko czy dziś chciałoby się mu dłubać ryciny w metalowych płytach, kiedy pod ręką jest aparat Polaroid?
"Sztuka sukcesu" Nicka Deara, której polską prapremierę przygotował Teatr Dramatyczny, oparta jest na losach Hogartha, autora rycin pokazujących nędzę i występek w Londynie lat 30. XVIII wieku. Tezą sztuki jest tożsamość życia i twórczości. Skoro artysta rysował burdele, musiał być ich stałym bywalcem -rozumuje Dear i swojemu bohaterowi przydaje szczyptę perwersji. Jakkolwiek było naprawdę, życie rozpustnika jest bardziej pociągającym tematem dla teatru niż żywot przykładnego męża, co rozgrzesza Deara z manipulacji biografią rysownika. Rewia konformistów Ale tylko na pozór "Sztuka sukcesu" jest opowieścią archiwalną, wyciągniętą z gabinetu rycin. Jeśli Hogarthowi zdjąć fraczek i perukę (do czego zresztą dochodzi w przedstawieniu), na scenie pozostanie sprzedajny pacykarz, jakich wielu, obdarzony równie wielkim talentem, co łajdactwem. Swoją karierę Hogarth robi przecież w zdumiewająco współczesnym stylu. Oto