Rozmowa z Ludmiłą Pietruszewską - autorką sztuki "Do dna"
- Oglądała pani swoją sztukę w wykonaniu wybrzeżowych aktorów, czy jest pani zadowolona z inscenizacji? - Zadowolona to nie jest właściwe słowo. Przeżyłam to jako ewenement w mojej karierze dramatopisarza, jako wyjątkowe zdarzenie. Inscenizacja jest pewnego rodzaju dwugłosem: głosem Agnieszki Osieckiej z zaświatów, jej pożegnaniem, a zarazem głosem życia, które bez względu na wszystko musi trwać. W sztuce padają takie słowa: "my nie padamy, my żyjemy", które są właściwie kwintesencją sztuki. - A aktorzy, jak odnaleźli się w pani sztuce? - Powiedzieli, że lubią swoje role i że to szczęście grać w takiej sztuce. Co najważniejsze, aktorzy każdy spektakl grają inaczej. Rozwijają się i w kolejnych przedstawieniach są coraz lepsi. Oglądałam sztukę dwa razy - inaczej aktorzy grali na premierze parę dni później to oczywiście zasługa reżysera (Andre Hubner-Ochodlo - przyp. redakcji). Aktorzy sami też wyczuwają, że należy coś zmienić