PO jednej z dawnych, nielicznych zresztą, premier "Snu srebrnego Salomei" pisał Boy, iż sztukę tę mogliby chłopstwu polskiemu podsuwać jako materiał agitacyjny komuniści, a grać ją - bolszewicki Teatr im. Szewczenki. Wyrażenie zdziwienia, że wspóczesny reżyser nie dostrzegł w dramacie Słowackiego tych możliwości interpretacyjnych, które przed trzydziestu paru laty dostrzegł autor "Brązowników" trąci demagogią. Ale opiera się na przesłankach, tyleż smutnych, co prawdziwych: teatr nasz, jak diabeł święconej wody, boi się jednoznaczności. Posądzenie kogokolwiek o chęć gaszenia prawd prostych graniczy z obrazą. Stwierdzenie, że dostatecznie wielodennych mamy wieszczów i że ich interpretatorzy dążyć powinni do chwalebnej prostoty, naraża stwierdzającego na ośmieszenie. Zaś efekt takiego stanu? Jednym z efektów jest właśnie spektakl "Snu srebrnego Salomei" w Teatrze Polskim. Pretensjonalny, chimeryczny, nieczytelny...
Reżyser przedstawienia, Krystyna Skuszanka, nie wzgardziła na pozór tropem, który wskazywał Boy. Tyle że ulega aktualnej modzie, z nużącą apodyktycznością stawiającej znak równania pomiędzy pojęciem "dramat polityczny" a pojęciem "groteska". I umyśliła zrobić z dramy wieszcza Juliusza nieomal "Wesele". Był to projekt równie ambitny, co nierealny. W "Śnie srebrnym" tkwią potencjalne zadatki na dramat postaw politycznych. Zacytujmy taką chociażby uwagę Boya: "Nawet Gruszczyńskiego, którego tak wywyższył męczeńską śmiercią, poeta nie oszczędził: tak jak go maluje, to zasklepiony w sobkostwie rodzinnym chciwosz, który obdziera chłopów i bije ich, szukając po kurhanach złota na posag dla córki. To mimo swego nieszczęścia i swej walecznej śmierci, też jeden z owych kresowych szkodników, którzy mając sobie oddaną tę ziemię i ten bujny lud, nie uczynili nic, aby go przywiązać do Polski, a wszystko, aby w nim wzbudzić nienawiść i jedynie