Słabość spektaklu Tyszkiewicza polega chyba na tym, że można się z nim bardzo łatwo zgodzić. Bo, mimo swojej rozdmuchanej teatralności, mimo wplatania wyraźnych odwołań do kultury młodzieżowej, pozostaje tak naprawdę spektaklem czysto teoretycznym - o "Ferdydurke" w reż. Artura Tyszkiewicza w Teatrze Polskim w Poznaniu pisze Jan Czapliński z Nowej Siły Krytycznej.
"Ferdydurke" jest już drugim tekstem Gombrowicza, po który sięgnął Artur Tyszkiewicz. Pierwszym była "Iwona, księżniczka Burgunda", słynne już przedstawienie z Wałbrzycha, którym reżyser wrócił do teatru po sześciu latach przerwy. Wraz z innymi zrealizowanymi przez niego w ciągu ostatnich paru lat tekstami - "Krawcem" Mrożka i "Balkonem" Geneta - twórczość Tyszkiewicza układa się w wielką opowieść o wszelakiego rodzaju przebierankach, pozach i rolach - wszystkich, co reżyser lubi zaznaczać, bardzo w swojej naturze teatralnych. I dlatego, do znudzenia kręcąc sceną obrotową, konsekwentnie stawiając na zamaszystą scenografię Jana Polivki, do woli rozkręcając teatralną maszynkę, jawnie przesadzając ze sztucznością, nigdy nie pozwala zapomnieć, że jesteśmy (tylko) w teatrze. Nie inaczej tym razem. Spektakl rozpoczyna się w foyer poznańskiego Teatru Polskiego - nieśmiały, zdenerwowany, ubrany w szary pulowerek Józio (Jakub Papuga) siada za p