„Fantazja” w reż. Anny Karasińskiej w TR Warszawa. Pisze Tomasz Miłkowski na stronie AICT.
W nieco zmienionej obsadzie – bo nadal na scenie są obecni: Maria Maj, Dobromir Dymecki, Rafał Maćkowiak, Zofia Wichłacz i Adam Woronowicz, ale Agatę Buzek zastąpiła Agnieszka Roszkowska – wróciła na scenę TR Warszawa „Fantazja” Anny Karasińskiej. Bez fanfar, ale cudownie odświeżająco.
Spektakl utrzymany jest bowiem w charakterystycznej dla tej młodej reżyserki skromnej, minimalistycznej poetyce, którą Karasińska zainaugurowała na deskach TR porywającym debiutem reżyserskim „Ewelina płacze”. Rzecz bowiem pozbawiona dekoracji, z wątłym udziałem muzyki i światła, opiera się na krótkich aktorskich etiudach na zadany temat. Temat zadaje sama reżyserka, która niewidoczna dla widzów, ale dostrzegana przez aktorów na balkonie wydaje krótkie dyspozycje w rodzaju „Dobromir gra niedźwiedzia” albo „Majka gra kota, który napił się mleka” i temu podobne.
Kiedy wskazana aktorka/aktor pokazuje stan rzeczy, niekoniecznie dosłownie odpowiadający wyobrażeniu, pozostali wykonawcy wpatrują się intensywnie w to wykonanie – czasem dochodzi do „przeciążenia”, czyli wzajemnego ugotowania, chociaż artyści bardzo się wystrzegają, aby nie rozśmieszać się i nie bawić lepiej niż publiczność. Zresztą publiczność bawi się świetnie, idealnie reaguje na wszystkie niuanse, można powiedzieć: im mniej aktorka/aktor pokazują, tym więcej odnajdują. Rzecz polega na uruchamianiu wyobraźni widza, na mikro-impulsach.
Prawdziwą furorę robi Woronowicz, który wstydzi się tańczyć podczas piosenki, którą lubi, i Dymecki, który się nie wstydzi się i tańczy. Zdarzają się momenty całkiem serio, kiedy śmiech zamiera – na przykład, kiedy Zofia Wichłacz gra dziewczynę, która zdobyła mistrzostwo w pożegnaniach i stoi u progu kariery. Nikt nie ma wątpliwości, że chodzi ostateczne pożegnania. Karasińska wraz z aktorami uwodzi nas nielicho, pokazując tak naprawdę na czym polega teatr. Niby to wiemy, ale kiedy możemy do woli, bez lęku i bez obciążenia naprzyglądać się aktorom demonstrującym rozmaite stany emocjonalne, przypomina się „Mimika” Bogusławskiego i całe tony warsztatowych porad, jak aktor powinien zachowywać się na scenie i kiedy z tego wszystkiego powstaje teatr.
Na koniec wszyscy aktorzy już nikogo nie graja, tylko staja się sobą. I wtedy teatr znika i kończy się przedstawienie.
To ważna nauka dla współczesnych rewolucjonistów teatru, którzy chcą na scenie pokazywać „prywatnego” aktora. A przecież prywatnie można się spotkać z aktorem w pubie albo u cioci.