Koncept, by co roku inne zaklęcie mityczne światu wyszeptywać, a później na placach i ulicach Krakowa pokazywać teatralne ucieleśnienia szeptu - to przecież robienie Festiwalu Podstawowych Szyfrów, Festiwalu Starych Opowieści, Festiwalu Odwiecznych Zaklęć, Festiwalu Narracyjnych Dekalogów, Festiwalu Podstaw, Festiwalu Wartości Elementarnych, Festiwalu Właściwej Kolejności Rzeczy czy jak to jeszcze inaczej nazwać... Mało? Nie. W dzisiejszej epoce hierarchii rozpirzonych dokumentnie, festiwale Zonia to moc. Moc pamiętania. Moc przypominania - o XX Międzynarodowym Festiwalu Teatrów Ulicznych w Krakowie pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.
Lubow Raniewska patrzy na zmrok w Krakowie. Nic nie mówi. Odkąd przyszła, odkąd jest na Rynku Głównym, odkąd zamarła między nieotwartymi walizami na szczycie ogromnego prostopadłościanu z czarnego pluszu w środku placu gry między Sukiennicami a wylotem Szewskiej - nic nie powiedziała. Jest samym patrzeniem. Jedynie tym. Tak zakończył się XX Międzynarodowy Festiwal Teatrów Ulicznych. Figurą nieudanego powrotu. Obrazem pożegnania, którego nie dało się odwlec. Długim spojrzeniem ludzkiego fiaska, ale bez śladu rozpaczy. Wyjątkowo obszerny był to festiwal. Bite sześć dni. Od środy do poniedziałku. Mały Rynek, Rynek Główny, plac Szczepański i Floriańska. Od 17 aż do godziny bliskiej godzinie duchów. Jeśli dobrze policzyłem: 18 teatrów. Hiszpanie, Anglicy, Portugalczycy, Niemcy, Rosjanie, Włosi, Ukraińcy i my. Jakby tego było mało - parada w niedzielę. Kolosalna parada "Wędrówka Don Kichotów", kolosalne przejście wszystkich błędnych rycerz