„Czarodziejska góra” Thomasa Manna w reż. Jacka Bały w Teatrze Miejskim im. W. Gombrowicza w Gdyni. Pisze Beata Baczyńska w „Gazecie Świętojańskiej”.
Teatr Miejski w Gdyni wraz z reżyserem Jackiem Bałą postanowił zabrać widzów w podróż na „Czarodziejską górę”, gdzie czas płynie we własnym rytmie, gdzie chwile potrafią dłużyć się niemiłosiernie, a tygodnie mijać w mgnieniu oka. Bohater powieści, choć początkowo nie wierzył w zapewnienia, że „tu na górze” czas rządzi się własnymi prawami, szybko zaczyna zauważać zaburzenia w odczuwaniu upływającego czasu. Niestety, widzowie także, bo i tak długi spektakl (3 godziny!) wydawał się nie mieć końca.
„Czarodziejska góra” Tomasza Manna to powieść należąca do kanonu arcydzieł literatury światowej. Fascynująca opowieść o Hansie Castorpie, młodym człowieku przybywającym w odwiedziny do kuzyna przebywającego w luksusowym sanatorium dla chorych na gruźlicę w Davos. Planowana trzytygodniowa wizyta w ośrodku leczniczym nieoczekiwanie zmienia się w siedmioletni pobyt, a gość staje się pacjentem – częścią sanatoryjnego mikrokosmosu. Poddaje się kuracji i jednocześnie poznaje mieszkańców tej odciętej od świata społeczności. W tej metaforycznej przestrzeni kreowana jest wizja świata tuż przed wybuchem I wojny światowej, świata zmierzającego ku zagładzie, gdzie chorobą staje się kryzys kultury europejskiej.
Na scenie, przypominającej wnętrze pustego basenu wyłożonego białymi kafelkami, Hans Castorp (Maciej Wizner) wyrusza w podróż do odległego zakątka na szczycie Alp. Już w pociągu poznaje Śmierć – Lorda Funerala (Jacek Bała) i Lady Funeral (Monika Babicka), którzy stają się nieodłącznymi towarzyszami w sanatorium pełnym umierających. Tam zostaje wprowadzony przez kuzyna Joachima Ziemssena (Krzysztof Berendt) w świat rytuałów – leczniczych zabiegów, posiłków, werandowania, pomiarów temperatury. Poznaje nową dla siebie rzeczywistość, gdzie doktor Krokowski (Mariusz Żarnecki) wprowadza pacjentów w stan hipnozy i analizuje ich sny, by dokonać „analizy dusz”, co początkowo Castorp uważa za obrzydliwe. Obserwuje wieczny spór Lodovico Settembriniego (Grzegorz Wolf) pisarza wyznającego racjonalizm z jezuitą i romantykiem Leonem Naphtą (Piotr Michalski). Oczywiście zakochuje się, a wybranką jego serca jest zachwycająca wszystkich Kławdia Chauchat (Beata Buczek Żarnecka). Jednak wszystkie te postaci i ich relacje są niezwykle niewiarygodne i pozbawione emocji. Doktor Krokowski przypomina szalonego naukowca z komedii klasy C z lat 70-tych, Settembrini i Naphta wydają się sami nie wiedzieć o czym, po co i do kogo mówią, a Kławdia wygląda bardzo ładnie, ale zupełnie nie budzi zainteresowania, a jedynie znudzenie.
Pojawiający się na scenie muzyk Ferdynand Kovasc (Rafał Kowal), pacjentka Hanna Kowalska (Agnieszka Bała), maestro Pieter Peeperkorn (Bogdan Smagacki) również nie przykuwają uwagi. Jedyną postacią, którą obserwujemy uważniej, jest Joachim grany przez Krzysztofa Berendta, pełen zapału i wewnętrznej pasji młodzieniec marzący o opuszczeniu sanatorium i ruszeniu na front. Może to jego brak bierności wyróżnia go z apatycznego zespołu bez przekonania wędrującego po scenie.
Reżyserowi, który był także autorem adaptacji, nie można odmówić pomysłowości. Nie wszystkie jednak pomysły, choć wydają się ciekawe teoretycznie, sprawdzają się w praktyce. Do najgorszych można zaliczyć bal karnawałowy, w czasie którego pacjenci za sprawą kartek rozdawanych przez doktora Krokowskiego stają się Adamem i Ewą, Jezusem, Buddą, Juliuszem Cezarem, Hitlerem, a także Putinem, Zełeńskim, Ukrainą i podzieloną Europą. To taki współczesny, ale niczego nie wnoszący do treści sztuki, komentarz reżysera do sytuacji politycznej. Kolejnym chybionym pomysłem był seans spirytystyczny z Tomaszem Mannem. A rozebranie Hansa Castorpa, choć nie raziło estetycznie, to było zupełnie niespójne z resztą spektaklu.
Scenografia Hanny Szymczak, choć niezwykle oszczędna, w sposób ciekawy kreuje rzeczywistość sceniczną za pomocą przesuwanych foteli na kółkach, których ustawienie tworzy nowe przestrzenie i znaczenia. Jednak wprowadzenie ścian wyłożonych kafelkami i drabinki, sugerujących, że znajdujemy się na dnie pustego basenu, nie znajduje żadnego odzwierciedlenia w samym przedstawieniu. Możemy oczywiście doszukiwać się symbolizmu i metaforyki, ale ostatecznie dochodzimy do wniosku, że to taka forma ekranu dla nieustających wizualizacji psychodelicznych lub bardzo dosłownych (tabletki w scenie rozdawania leków pacjentom) stworzonych przez Artura Lisa. Efektowne, ale męczące i często odwracające uwagę od tego, co działo się na scenie. Więcej, to nie zawsze lepiej.
Ciekawym pomysłem było wprowadzenie śpiewanych a cappella przebojów Abby („Money, Money, Money”), Eurythmics („Sweet dreams”), Nirvany („Smells Like Teen Spirit”), Madonny („Hung Up”) i Queen („Bohemian Rhapsody”). Kolejny „ciekawy pomysł”, ale służący bardziej jako ozdobnik, niż wnoszący coś istotnego do spektaklu. Może znów miało być bardziej współcześnie i uniwersalnie…
Spektakl, choć jest dość wierną adaptacją powieści, nie oddaje złożoności i bogactwa poruszanej tam problematyki. Dostajemy pełną błysków, lekko uwspółcześnioną, za to mało przekonującą długą historię o dziwnym sanatorium w Davos. Może lepiej zostańmy w domu i przeczytajmy „Czarodziejską górę” Tomasza Manna?