- To my, śpiewacy, wychodzimy na scenę, dajemy twarz i nazwisko nawet najbardziej idiotycznym pomysłom reżyserskim. Trzeba się ratować przed niedorzecznościami i absurdem. Ja rozumiem kompromisy, jest jednak granica, której przekroczyć nie można. Inaczej osuwamy się w śmieszność - mówi ARTUR RUCIŃSKI.
Kiedy sobie Pan uświadomił, że ma talent? A może nie należy tak myśleć, bo to brak pokory? - Każdy z solistów musi być trochę narcystyczny - to ten rodzaj konstrukcji psychicznej, która pozwala wyjść przed publiczność i znieść presję, jaka się wiąże z występem. W tej pracy trzeba mieć siłę i wiarę w siebie. A kiedy zdałem sobie sprawę, że śpiew to droga dla mnie? Jestem z artystycznej rodziny. Moi rodzice pracowali wiele lat w zespole Mazowsze. Jako dziecko uczyłem się gry na skrzypcach, byłem w szkole baletowej i śpiewałem choćby włoskie canzonetty obecne w repertuarze Mazowsza. Nie myślałem jednak, że będę kiedyś śpiewakiem operowym. Więcej, to śpiewanie skończyło się, kiedy przyszła mutacja. Kłopotliwy moment dla chłopca. - Kłopotliwy? Skrzypi się jak stara szafa. W liceum grałem więc na oboju, bo najbardziej przypominał mi ludzki głos, ale po trzech latach pomyślałem, że dobrze byłoby wrócić do śpiewania. I