Wiadomo, że Gombrowicz od dawna klasykiem jest. Wielbimy go za mistrzowski opis walki sił "konstrukcji" i "destrukcji" - jakiej dokonał w "Ferdydurke". Cenimy za to, że "niedojrzałość" naszą pokazał z taką mistrzowską dojrzałością artystyczną na jaką niewielu artystów stać. Wiemy, że Gombrowicza można czytać "aktualnie" zawsze i wszędzie (przynajmniej w Polsce), bo zawsze coś "głupiego" walczy u nas z czymś trochę "mądrzejszym".
Tę podstawową zasadę zna zapewne Waldemar Śmigasiewicz, który "Ferdydurke" robił chyba w naszym teatrze najczęściej. Ale realizowali ją też ze sporym powodzeniem inni - choćby Hussakowski, czy Wojtyszko. Śmigasiewicz zrealizował kolejną wersję - tym razem na scenie Powszechnego, być może różniącą się od poprzednich, ale pod wieloma względami także i podobną. Istotą tego (a także i poprzednich) przedstawienia jest "stanięcie na głowie", by wyzwolić wśród publiczności wszelką radość z poczucia własnej "niższości". To w zasadzie się udaje. A ponieważ zawsze można liczyć na to, że klasyk Gombrowicz jak każdy klasyk u nas nie jest prawie nikomu znany, przeto "odkrycie" jest bardziej błyskotliwe. Nie byłoby niczego nieszczęśliwego w tym radosnym i wesołym demaskowaniu wspólnej "niższości", gdyby towarzyszyła temu jakaś wartość artystyczna. Bo tylko wtedy, jeśli z pozycji jakiejś wartości (pisarskiej, teatralnej) mówimy o naszych k