"Mała Syrenka" w Teatrze Arlekin w Łodzi. Ocenia Ewa Kwiecińska.
"Mała syrenka", wystawiona w łódzkim Teatrze Arlekin, to spektakl nierówny i chyba za długi jak na dziecięcą wytrzymałość. Nierówne są scenariusz, aktorstwo, technika pracy z marionetkami i nierówna jest scenografia. Adaptacja baśni Hansa Christiana Andersena - dokonana przez Waldemara Wolańskiego, który jest specem od wymyślanych przez siebie dodatków, szczegółów i misternie prowadzonych epizodów - tym razem wyraźnie się nie powiodła. W oryginale baśń ani przez chwilę nie traci na dramatyzmie, natomiast u Wolańskiego często rozmywa się w sentymentalnych wywodach. Sprzyja temu i scenografia, zwłaszcza towarzysząca scenom głównych bohaterów: Syrenki i jej ukochanego Księcia. Te spotkania bardziej kojarzą się z tandetnymi romansami z Hollywood niż gorzką opowieścią o dramacie miłości. Partie tekstu w wykonaniu aktorów też są mdłe. Syrenka (Joanna Stasiewicz) jest jednostajna przez półtorej godziny spektaklu, a Książę (Marcin