„Something Rotten, czyli coś się psuje” Wayne’a Kirkpatricka & Kareya Kirkpatricka w reż. Tomasza Dutkiewicza w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Pisze Aram Stern w Teatrze dla Wszystkich.
Dobrze wiemy, jak źle się dzieje w państwie polskim… i cóż innego nam wobec tego pozostaje? Humor! To on staje się antidotum na stres, strach przed złem zionącym ze wschodu, przed galopującymi cenami i blokadą unijnych środków. W Dniu Edukacji Narodowej widownię Teatru Muzycznego w Gdyni im. Danuty Baduszkowej w większości wypełnili nauczyciele, (którym pensje coraz bardziej zbliżają się do płacy minimalnej), by obejrzeć najnowszą produkcję tej sceny o nomen omen jakże aktualnym tytule Something Rotten, czyli coś się psuje, w reżyserii Tomasza Dutkiewicza. I bawili się wyśmienicie.
Pierwsze słowa tytułu Something Rotten… (coś się psuje, gnije) nawiązują do słynnego zdania z Hamleta Williama Szekspira „Something is rotten in the state of Denmark”, tak czarownie spolszczonego przez Macieja Słomczyńskiego we frazę: „Źle się dzieje w państwie duńskim”. Skoro źle się i dzieje obecnie na Półwyspie Jutlandzkim, kiedy to duńska królowa odbiera tytuły swym wnukom, a jej syn książę nadto kocha się w szwagierce, to już nic nas zdziwić nie może!
Także akcja musicalu stworzonego przez braci Karey’a i Wayne’a Kirkpatricków oraz Johna O’Farella, którym odnieśli frekwencyjne zwycięstwo na Broadwayu w 2015 roku, w tym sezonie po raz pierwszy w Polce, przeniesiona na scenę Teatru Muzycznego w Gdyni. Jego fabuła wiedzie widzów do złotego okresu angielskiego Renesansu ostatniej dekady XVI wieku, w której poznajemy najważniejsze postaci epoki oraz słynnych bohaterów sztuk ówczesnego celebryty, Williama Szekspira (koncertowy Jakub Brucheiser). To nie on jednak jest głównym bohaterem musicalu, lecz – rad nie rad – żyjący w jego blasku bracia Spodek (w oryginale Bottom): Nicholas (znakomity Krzysztof Wojciechowski) i Nigel (Maciej Podgórzak). Ich teatralna trupa, złożona z konieczności z samych mężczyzn, wręcz wegetuje na granicy głodu, a obu braciom do głowy nie chce przyjść nawet zarys fabuły nowego przedstawienia, które wyrwałoby ich z sytuacji bliskiej bankructwu.
Z pomocą przychodzi opłacony ostatnim pensem Nostradamus (Marcin Słabowski) – w rzeczywistości podający się za bratanka słynnego badacza wiedzy tajemnej. Jaki wróżbiarz, taka i też wizja, stąd według niej przyszły „hit” Szekspira ma nosić tytuł Omlet, gdyż początek ham (ang. szynka) brzmi nieco niezbyt wege… By ubiec i przyćmić słynnego mistrza ze Stratfordu, bracia Spodek za namową szemranego kabalisty postanawiają wystawić swoje „kulinarne” przedstawienie w dotąd nieznanej nikomu formie – musicalu, jak przystało w dwóch aktach i oczywiście tylko z pozytywnym zakończeniem.
Co z tego „dania” wyniknęło wyjawiać nie będę, by nie odbierać przyszłym widzom kapitalnej zabawy, by również nie pozbawiać ich fabuły widowiska w poczuciu absurdu, rodem z Latającego cyrku Monty Pythona czy parodii znanych dzieł, dziś 96-letniego Mela Brooksa. Ujawnię tylko, że co rusz elżbietańskie show rozkręca pojawienie się Szekspira, wyglądającego w światłach rampy niczym wokalista włoskiej grupy Måneskin (w języku duńskim „światło księżyca”), Damiano David. Charyzmatyczny do bólu, jego pewność siebie wzmacniają w każdym wejściu na scenę głośny dżingiel i tłum „fanek” zakochanych w strofach poety-celebryty. To prawdziwa „Will Mania”, tak nienawidzona przez purytanów, na czele z Bratem Jeremiaszem (Aleksy Perski), który równie nieprzychylnie patrzy na kulinarny musical braci Spodek. Jego córka Porcja (pięknie brzmiąca w partiach solowych Sandra Brucheiser) ma zdecydowanie nowocześniejszą optykę postrzegania współczesnego jej świata, nie mówiąc już o równie postępowej Bei (popisowa Sylwia Wąsik-Szlempo) – żonie Nicholasa Spodka.
Przed antraktem poznamy także bogatego Żyda Shylocka (Bernard Szyc), miłośnika Melpomeny i sponsora, jakiego w dzisiejszej rzeczywistości, cięcia wydatków na kulturę, mógłby pozazdrościć niejeden dyrektor teatru. To wyraźnie postać wzorowana na pożyczkodawcy z Kupca Weneckiego, podobnie jak ma to miejsce w wielu odnośnikach do bohaterów innych sztuk Szekspira, których w nawarstwieniu scen i gagów nie sposób spamiętać. Częstym wybuchom śmiechu publiczności jest „współwinny” Daniel Wyszogrodzki, który tak przełożył oryginał, by zgrabnie wpleść weń polskie wątki – nie tylko ograniczając je do aktualnie politycznych, ale także kulturowych (Chłopi i Lalka oraz do słynnych musicali zza oceanu). Tylko reżyser niestety w zbyt anachronicznym już stylu nawiązał do przedstawienia postaci aktora grającego kobiety w teatrze elżbietańskim (Lord Clapham – Jędrzej Gierach), co „kłóciło się” nieco z prezentacją tęczowej flagi w scenie zbiorowej.
W ferworze przezabawnej akcji łatwo również zauważyć, że przedstawienie jest niejednolite artystycznie: przed antraktem pełne inscenizacyjnego rozmachu w brawurowych wejściach zbiorowych chóru i baletu (choreografia Sylwia Adamowicz i Maciej Glaza) i w zachwycających renesansowych kostiumach projektów Anny Adamek i Martyny Kander. W drugiej części kipi zaś od abstrakcyjnego humoru, ironicznie wyśmiewającego sam gatunek musicalu i wypełnione jest po brzegi odnośnikami do współczesnej popkultury. Co wrażliwszych widzów może razić sprośny sposób bycia elżbietańskich aktorów – nie należy jednak zapominać, że w londyńskim Globe Theatre z końca XVI wieku wolno było za takie „grube” żarty rzucać w komediantów pomidorami. Fragment tej słynnej sceny stołecznej widać w monumentalnej scenografii Londynu, autorstwa Wojciecha Stefaniaka: ponurej i nieco przyciężkiej, którą bez ustanku „reanimowała” scena obrotowa. A to wszak komedia.
Prawie trzygodzinny, zwariowany musical Tomasza Dutkiewicza w Teatrze Muzycznym w Gdyni, na który bilety kupuje się kilka miesięcy wcześniej, można jedynie podsumować cytatem z Tezeusza ze Snu nocy letniej:
„W mózgach kochanków i szaleńców kipi,
Nadmiar fantazji, tworzącej złudzenia
w tempie, za którym nie nadąży rozum.”