Jak zwykle chodziło o to, kto zabił. Tym razem jednak ważne było to, kogo zabił. Ginie jeden człowiek, mordują drugiego, pierwszy się pojawia a siedzieć idą oboje. Sprawczynią tego galimatiasu jest, oczywiście, kobieta - wcielenie przewrotności, demon zła, w słodkiej powłoce Anny Seniuk. Wyprowadziła w pole safandulskiego inspektora policji /Krzysztof Wróblewski/, wpakowała do więzienia męża /Janusz Zakrzeński/, a z niewinnego włóczęgi /doskonała postać, którą stworzył Marian Kociniak/ uczyniła nieboszczyka. Wątłe to było pod względem dramaturgicznym i nawet makabra nie wystarczyła do stworzenia na tyle ciekawego widowiska, by widz mógł je zaliczyć do wieczornej rozrywki. Nawet poprawna reżyseria Jana Machulskiego niewiele zdołała pomóc. Stara prawda teatralna, że jeżeli w pierwszym akcie pojawia się rewolwer, to w trzecim musi wystrzelić, sprawdziła się i tym razem. To było pudło, a widz mógł sobie tylko westchnąć: wszystkiemu
Tytuł oryginalny
Strzał bez prochu
Źródło:
Materiał nadesłany
Życie Warszawy