Kiedy czytam entuzjastyczne artykuły o kolejnym sukcesie naszych twórców w rankingu Netfliksa, zastanawiam się, z czego się tu cieszyć... Szlak wyznaczył polskim twórcom gniot nad gniotami, czyli „365 dni". A czy teraz jest lepiej? Czy światowe sukcesy nieudanej wersji „Poskromienia złośnicy", gloryfikującego bandytę „Jak pokochałam gangstera" czy „christmasowego" „Dawida i elfów" to powody do radości? Wydaje się raczej, że dowodzi to tylko kiepskiego gustu masowej publiczności i jej nienasyconego apetytu. Wszystko to są przecież produkty filmopodobne. Jak postawić je choćby obok zrealizowanych dla tego samego Netfliksa „Psich pazurów" Jane Campion?
Powtarzanie, że kiedyś ludzie oglądali „Kabaret Starszych Panów", a teraz wolą „365 dni", uważam jednak za jałowe. Jakby wtedy widzowie mieli wybór, to Przybora i Wasowski chyba nie odnieśliby spektakularnego sukcesu. Oczywiście lepiej by było, gdyby towarem eksportowym polskiej kultury stał się Teatr Telewizji albo jeszcze lepiej trzymający od lat poziom i formę Teatr Polskiego Radia. Oba, o ile wiem, są fenomenami w skali światowej. Z telewizją jest jednak ten problem, że przez jakiś czas zachłyśnięto się tam pomysłem unowocześniania formy i ze spektakli zrobiły się pseudofilmy.
Tytuł oryginalny
Streaming i teatr wyobraźni
Źródło:
„Rzeczpospolita” nr 93