Pożar w burdelu jest kabaretem ściśle warszawskim i z upodobaniem rozpływa się w warszawskiej bylejakości, nagromadzeniu dysonansów, chamstwie połączonym z czułością i złym smakiem - pisze Piotr Gruszczyński w dwutygodniku.com.
Pożar w burdelu wybuchł 13 odcinków temu. Na spektakle spółki autorskiej Walczak & Łubieński i Burdeltrupy szybko zaczęła chodzić tak zwana "cała warszawa" (ponieważ nie chodzi tu o nazwę miasta, słowo piszemy małą literą). Mimo to "Pożary" nie straciły aury wydarzenia ukrytego, szeptanego, bez namaszczenia artystycznego kultury wysokiej. Słowem, nie straciły życia. Na pewno nie tylko dlatego, że pozostają offową działalnością NIEdotowaną, utrzymującą się z wpływów z biletów, zresztą nie najdroższych (70 zł, na scenie tuzin wykonawców, a spektakli w każdym odcinku 5-6, zaś na widowni na oko 200 miejsc. Dla porównania bilety na szóste piętro są dwa razy droższe, choć żadnych kalkulacji nie przedstawię, bo nigdy nie byłem). Może także dlatego, że są wierni ideałom inteligenckiego kabaretu. A może zresztą budują wszystko od zera, bo ideały już tak odległe, że nie ma takich lin, którymi można by jeszcze do nich nawiązać. Nie