"2 maja" Andrzeja Saramonowicza w reżyserii Agnieszki Glińskiej w Teatrze Narodowym. Klęska, jakiej dawno w teatrze nie było. Pisze Agnieszka Celeda.
Przykro patrzeć, w jak żałosny sposób nie potrafimy mówić językiem artystycznym o niedawnej przeszłości. Dotyczy to także młodych autorów, którzy niezwykle łatwo ulegają stereotypom i schematom, a o czasach, w których dorastali, nie są w stanie wykrztusić nic oryginalnego. Teatr przez całe piętnastolecie marzył o syntezie tamtych czasów, które ludziom sceny mocno się przecież dały we znaki. Westchnienia nasilały się, kiedy na przykład na toruński Kontakt przyjeżdżał - i wygrywał festiwal - niemiecki spektakl szwajcarskiego reżysera Christopha Marthalera "Murx den Europaer!" chwytający niemal bez słów, w groteskowym skrócie scenograficzno-ruchowym ciężko męczący charakter "enerdówka". Nawet pojawiały się pomysły, żeby Szwajcara wynająć do odmalowania polskich doświadczeń; on się wymawiał twierdząc, że musiałby tu parę lat mieszkać, obserwować. Sztandarowym przykładem ambitnej porażki mówienia o życiu w socjalizmie przez