„Mezopotamia” Serhija Żadana w reż. Wiktora Bagińskiego w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Adam Domalewski w portalu Teatrologia.info.
Po ciekawym poprzednim sezonie w Teatrze Polskim naprawdę dużo obiecywałem sobie po otwarciu nowego. Trzymałem kciuki, by Mezopotamia okazała się premierą udaną także dlatego, że to spektakl kierujący naszą uwagę w stronę bohatersko walczącej Ukrainy. Nawet jeśli nie traktuje wprost o wojnie, to kontekst był oczywisty – przedstawienie miało być zapewne wyrazem wsparcia i uznania dla ukraińskiej kultury w czasie, gdy jest ona brutalnie niszczona przez okupanta. Nic z tego.
Wprawdzie Mezopotamia, wydana po polsku w 2014 i w roku następnym nagrodzona Literacką Nagrodą Europy Wschodniej Angelus powieść Serhija Żadana żadnym arcydziełem nie jest, ale to ciekawa, miejscami poetycka, miejscami lapidarna proza, w której czuć jakąś ostateczność, gorączkowość, a ekscentryczni bohaterowie zwyczajnie dają się lubić. Ukraiński pisarz pod maską Mezopotamii portretuje swój rodzinny Charków. Każdy może znaleźć tu swoje miejsce, galeria postaci zdaje się nie mieć końca. Żadanowska opowieść pełna jest dziwactw, namiętności i przywidzeń, jako że autor regularne uwzniośla i uniezwykla prozę życia swoich bohaterów. Można z tą opowieścią zrobić naprawdę wiele: nadaje się na materiał i dla reżysera-poety, i dla naturalisty. Można by z tego zrobić komedię, i to taką z zabawą na cztery fajerki, gdyby tylko dostatecznie uruchomić wyobraźnię i postawić na wyrazistą konwencję. Można także (a niektórzy powiedzieliby pewnie: należałoby) poddać Mezopotamię dekonstrukcji, zwłaszcza w jej damsko-męskim aspekcie (słusznie zwraca się bowiem uwagę na maczystowski język, którym operuje Żadan, staromodnie i z lubością uprzedmiotawiający kobiety). Do tego wszystkiego potrzebna by jednak była adaptacyjna inwencja i reżyserska wyobraźnia.
W realizacji Bagińskiego otrzymujemy zaś spektakl płaski i pozbawiony wyrazu. Reżyser, nie wiedzieć czemu, zamienia gorączkowość i żywiołowość oryginału na dobrze znany z polskich scen (niestety) teatr zblazowany, nieco ironiczny, a przede wszystkich pozbawiony wyrazistej dramaturgii. Tu piosenka, tam projekcja, aktorzy włożą hipsterskie czapki, zapalą papierosy i spektakl sam się zrobi. Tylko że ten zlepek mało ciekawych scen zupełnie pozbawiony jest rytmu, tempa, wewnętrznego nerwu.
Liczne u Żadana monologi narratora (i przytoczenia wypowiedzi innych postaci) początkowo przeniesione zostają – sztucznie i bez większego znaczenia – w sytuację terapeutyczną: bohaterowie kolejno trafiają na kozetkę u Raji (Barbara Krasińska), by ze szczegółami opowiadać o swoich rozterkach i problemach. Cóż, skoro sceny te pozostają nużące i zwyczajnie mało interesujące, właściwie pozbawione interakcji między bohaterami, w dodatku zagrane są z zadziwiającą ironiczną manierą (taki jest zwłaszcza Matwij Pawła Siwiaka). Spektakl rozpoczyna się od serii owych sesji psychologicznych, które – co gorsza – wcale nie budują przekonujących portretów postaci, bo poetycki język Żadana nie został tu okiełznany. Towarzyszy nam więc wrażenie, że problemy i przeżycia bohaterów są wydumane, nazbyt krzykliwe i nieokreślone, by się nimi przejąć. Adaptujący tekst Mezopotamii na potrzeby swego spektaklu Bagiński powinien zwrócić uwagę, że zostawienie całych poetyckich fraz w jego przedstawieniu się po prostu nie sprawdzi. Należało chyba poszukać własnego klucza do tej opowieści i podporządkować mu zabiegi adaptacyjne. Żadnego takiego klucza tu jednak nie dostrzegłem.
Najpoważniejszym bodaj problemem poznańskiego przedstawienia jest literalność. Sceny ze szpitala psychiatrycznego dzieją się na szpitalnych łóżkach, jak urodzinowa impreza, to tylko przy długim, suto zastawionym stole (z obowiązkowym odśpiewywaniem sto lat), a gdy na koniec mowa o kąpaniu się w rzece – z tyłu sceny z góry zaczyna sączyć się woda. Jeden z bohaterów Mezopotamii, Walera (Andrzej Szubski), zanim trafił do lecznicy, pracował przez wiele lat w cyrku, w rozmowach bohaterów pojawiają się więc dzikie zwierzęta, w tym zebra (widoczna zresztą na okładce polskiego wydania książki). Jaki duży i nieograny w gruncie rzeczy element współtworzy więc scenografię przedstawienia? Zgadza się – naturalnych rozmiarów zebra. Skoro prozatorską część powieści kończy „radosny i wściekły” taniec Łuki, to odgrywający go Jakub Papuga w dokładnie ten sam, ilustracyjny sposób będzie wił się na scenie w finale spektaklu.
W ogóle aktorki i aktorzy nie mają tu niestety niemal nic ciekawego do zagrania. Przechodzą jakby obok swych postaci albo przeciwnie – starają się za wszelką ceną napełnić je jakimś życiem i egzystencjalnym ciężarem (i w taki, nazbyt ekspresywny sposób postać Nastii kreuje na przykład Kornelia Trawkowska). Zwyczajnie jednak to powierzchowne, poskładane z przypadkowych elementów przedstawienie nie dostarcza materiału do wykreowania ciekawszych ról. W tych niesprzyjających okolicznościach najlepiej bronią się Konrad Cichoń (jako niesforny pacjent Jura) i Andrzej Szubski – ich szpitalne rozmowy stanowią najciekawsze punkty przedstawienia.
Drugi zasadniczy problem dotyczy Ukrainy. Obawiam się, że wbrew słusznym zapewne intencjom twórców przedstawienie powiela na przykładzie ukraińskich bohaterów krzywdzące stereotypy na temat – ogółem rzecz ujmując – Europy Wschodniej i państw postsowieckich. Na scenie obserwujemy istny przegląd motywów utożsamianych z nieokiełznaną i nieracjonalną, wschodnią mentalnością: porywy serca i swoista mitologia miłości zderzone zostają z brutalnością prostytucji (która wydaje się czymś naturalnym i nagminnym). Bohaterowie mitologizują Amerykę i pogrążają się w zabawie jako formie samooszustwa, wygłaszając peany na cześć papierosów. Jako że postać Walery wprowadza do przedstawienia temat cyrkowy, to w muzyce granej na żywo dominują „cyrkowe” instrumenty: trąbka, puzon, klarnet. Błahe rozmowy przerywane są tyradami na temat tego, czy śmierć jest, czy jej nie ma (taki spór toczą ze sobą Sasza Alana Al-Murtathy z Bobem Piotra Kaźmierczaka). Słowem – marzycielstwo, odklejenie, zatracenie w nałogach, do których zaliczyć można także miłość.
To wspaniale, że twórcy do gościnnego udziału w przedstawieniu zaprosili zmuszoną do emigracji białoruską aktorkę i śpiewaczkę Daryę Novik w roi Patti (podobnie jak w ostatnim przedstawieniu Krystiana Lupy Imagine to wyraźna aluzja do Patti Smith). Wykonuje ona w Mezopotamii dwa przejmujące utwory, stanowi żywy dowód na niesprawiedliwość i ludzką krzywdę, które stale mają miejsce za naszą wschodnią granicą. Twórcy liczą chyba na to, że widownia stanie się zakładnikiem wojennych okoliczności i będzie oklaskiwać przedstawienie bez względu na jego treść i poziom artystyczny. W moim odbiorze Mezopotamia z Teatru Polskiego to nie tylko przedstawienie nieudane, ale i w pewnym sensie szkodliwe.