"Panny z Wilka" Jarosława Iwaszkiewicza w reż. Krzysztofa Rekowskiego w Teatrze im. S. Jaracza w Olsztynie. Pokaz w ramach 45. Opolskich Konfrontacji Teatralnych "Klasyka Żywa". Pisze Sławomir Szczurek z Nowej Siły Krytycznej.
Prawdziwe nieszczęście twórców spotyka wtedy, gdy w pamięci oglądających spektakl jest choć jedna realizacja tego samego tekstu. Gdy dzieje się to podczas tego samego konkursu, to już nieszczęście podwójne. Wtedy naprawdę nie trudno o dramat któregoś z nich. Oczywistym jest, że przedstawienia pozostaną niewolne od porównań. Na 45. Opolskich Konfrontacjach Teatralnych „Klasyka Żywa” w tej właśnie sytuacji znalazły się Iwaszkiewiczowskie „Panny z Wilka” w wykonaniu teatrów Stefana Jaracza z Olsztyna i Narodowego Starego z Krakowa. Mimo że publiczność te drugie zobaczy na sam koniec festiwalu, już teraz wiem, że tylko tych warto czekać. Oglądając olsztyńskie, niczym Wiktor konfrontujący się z dawno niewidzianymi pannami, można stracić jedynie zdrowie.
Aby nadać nowe życie klasyce, która niezmiennie ma wzór w legendarnej filmowej adaptacji Andrzeja Wajdy, naprawdę trzeba mieć pomysł. Tym bardziej, że sam Wajda zastanawiając się nad tym, co jest treścią opowiadania mówił, że jest nią i to, i tamto, i jeszcze coś innego. Należało się zatem uczepić czegoś dotychczas nieuczepionego. Znaleźć choćby coś małego, nieprzepracowanego, niezbadanego, niezgłębionego i na tym nadbudować interpretację.
Nie uprzedzając zanadto wypadków, krakowska wersja zaserwowana przez Agnieszkę Glińską ma dwóch rewelacyjnych Wiktorów w osobach Adama Nawojczyka i Szymona Czackiego. Nie wspominając już o mistrzowsko grających, nieszablonowych, różniących się od siebie pannach, w które brawurowo wcielają się między innymi Dorota Segda, Ewa Kaim i Anna Radwan. Był też jasny zamysł. Kobiety przyglądające się sobie w oczach Wiktora niczym w lustrze.
Portret zbiorowy olsztyńskich panien wypada tak blado jak ich białopiaskowe, lniane kostiumy wpisane w wakacyjną aurę. Zmieniają je często, lecz nie wnosi to nic nowego. I tak przechodzą przez kolejne sceny niczym cienie. Te, które winny błyszczeć, targać, wodzić na pokuszenie i być ucieleśnieniem dawnych pragnień i tęsknot. Siedzą przy stole, mają się jak u pana Boga za piecem, wylegują się, dygają lub przechadzają się bezrefleksyjnie, wdzięcząc się przy tym niemiłosiernie. To szczebiotanie, te wyuczone uśmiechy są nie do zniesienia (przodują w tym Milena Gauer i Marzena Bergmann). To jakiś rodzaj nieobecnego i spłyconego aktorstwa. Sam Wiktor (Marcin Kiszluk) o wilkowskich pannach mówi „nie mogę znieść tego towarzystwa, bo jest bezmyślne”. Na ich tle jedynie o nim warto mówić. Kiszluk tworzy postać wycofaną a zarazem jedyną przytomną na scenie. W momencie, gdy z przyczyn technicznych wysiadają mikroporty, tylko on radzi sobie z sytuacją. Niczym jego literacki pierwowzór jest wyrazisty i zrozumiały. Mimo przeżywanego przez jego bohatera pogubienia. I niczym Wiktor jedyny wyjdzie suchą stopą z tej nieciekawej sytuacji.
Krótkie wyjścia zza kulis wujostwa (Irena Telesz-Burczyk i Marian Czarkowski) są zdecydowanie ciekawsze niż to, co się dzieje na głównej scenie. Wtedy tylko widoczne są prawdziwe uczucia, tęsknoty, przywiązania. Ci reprezentanci tradycji to ostatnia flanka nie tylko lepszego świata, ale i lepszego aktorstwa. Mam nadzieję, że twórcom dał do myślenia aplauz towarzyszący występowi najmłodszych członków zespołu (dzieci aktorów). W takt „Pędź koniku mój w galop” publiczność niczym wyrwana z letargu ożywa. I nie był to celowo zgotowany przez reżysera letarg, który idealnie współgra z wilkowską sielską atmosferą. Spoglądając na widownię i jej reakcję byłem przekonany, że niektórzy mężowie właśnie wynegocjowali u żon w zamian za tę wizytę w teatrze co najmniej trzy kolejne wyjścia z kolegami. Najmłodsze pokolenia wzbudziło tyle emocji z prostej przyczyny. Dzieci były naturalne. Pozbawione nadęcia i sztucznych gestów.
Każdy podejmowany przez reżysera trop oczytania klasycznego tekstu okazuje się pudłem. Powracający refleks początkowej sceny „Wiktor przyjechał” zwyczajnie nuży zamiast wskazywać na domykające się tematy. Próba testowania literackiego czasu okazuje się również testowaniem cierpliwości widza. Zasygnalizowany i mający stanowić nawiązanie do „Dzienników” Jarosława Iwaszkiewicza homoseksualny wątek kleryka Jurka (szkolnie recytujący Radosław Jamroż) spełza, jak nieudana scena golenia Wiktora. Krótka, błaha, zbędna.
W ogóle sceny klejone są fatalnie. Przechodzą nielogicznie i topornie jedna w drugą. Wielokrotnie powtarzane kwestie („jestem nieśmiałym klerykiem”, „chodzi się wkoło tego, chodzi”) zupełnie nie realizują zakładanych – jak mniemam – celów. Proza Iwaszkiewicza niezwykle nudzi. Klasyka, która powraca jak z najgorszych szkolnych koszmarów. Przydługie opisy przyrody i niekończące się pseudoegzystencjalne dywagacje bohaterów. A przypominam, że to przecież historia, w której niczym Ruben można „zabłąkać się w tej grze rzeczywistości i wspomnień”. Któż z nas nie wraca do czasów młodości, pierwszych zachwytów i relacji. Nie przygląda się im z nostalgią. W kim nie przełamało się kiedyś podobne lato? To obraz najpiękniejszych nocy ciała. Zapis niemożności powrotu do tego, co było. To rozprawa na temat pamięci i wspominania. A zbudowany w spektaklu świat nie drażni nas ani nie boli. Powrót jednej osoby, zwłaszcza określanej mianem „legendy”, mógłby wywrócić w nas wszystko. A tu nie czyni niczego. Niczym ruchomy stół i gaj z wiszących sosen. Za rozczarowanym Wiktorem mogę powtórzyć: „jakie to wszystko było teoretyczne”.
Jarosław Iwaszkiewicz
„Panny z Wilka”
adaptacja i reżyseria: Krzysztof Rekowski
Teatr im. Stefana Jaracza w Olsztynie, premiera 24 sierpnia 2019, pokazu na 45. Opolskich Konfrontacjach Teatralnych „Klasyka Żywa” 18 września 2021
Sławomir Szczurek – mieszka w Katowicach, z wykształcenia filolog polski, wielki miłośnik teatru.