Tyś pociosał stodołę w cztery dni bez mała,
Ale kto ją stodolił, by - czym jest - wiedziała?
Stodoliła ją pewno ta Majka stodolna,
Do połowy - przydrożna, od połowy - polna.
Leśmian
Jaka ta Majka naprawdę była, taka była, czy stodolna, czy nie stodolna, w jakiej części polna, a w jakiej przydrożna, i czy w ogóle Majka to była, a nie, dajmy na to, Stefa - wszystko to diabli raczą wiedzieć, wsio rawno. Wsio rawno, gdyż "Cara Mikołaja" niewątpliwie napisał Tadeusz Słobodzianek i jego wstrząsająca opowieść niewątpliwie pachnie starą dechą stodolną. Decha jest tak stara, tak fundamentalnie przaśna, tak oryginalna, że aż skansenowa. Słobodzianek zawsze miał dryg do autentyku wiejskiego, do plemienia białostockich prostaczków bożych z początku wieku, do tamtej mentalności niepiśmiennej, ciemnej, bezzębnej, krytej słomą. Pewnie lubi z wiadrem mleka prosto od krowy, pajdą razowego chleba i grubym na cal plastrem białego "syra" w garści usiąść na przyzbie i - kontemplując lot pszczół - marzyć o przyszłych miodach swej dramaturgii. I chwała mu za tę przyzbę. Chwała, bo wszystkie owe intrygujące ingrediencje białostocki