Oczyma wyobraźni widzę Garland stojącą na czele rebelii kotów rzucających się ludziom do gardeł. Do tego jednak potrzebne byłoby coś zupełnie odmiennego niż stara śpiewka - o filmach "Koty", ekranizacji musicalu Andrew Lloyda Webbera i "Judy" pisze Bartosz Żurawiecki w Dwutygodniku.
Koty śpią cały dzień, a Judy Garland zasnąć nie może. Twórcy biograficznego filmu o aktorce chętnie pokazują sceny, w których przewraca się ona z boku na bok, by w końcu sięgnąć po kolejną pigułkę (to jest ten etap bezsenności, na którym wypicie ciepłego mleka nic już nie pomoże). Akcja "Kotów" też rozgrywa się w nocy. Futrzaki wychodzą wtedy ze swoich kryjówek i zmierzają na doroczny bal, na którym jeden z nich decyzją Wyroczni (Judi Dench) dostąpi łaski reinkarnacji i rozpoczęcia nowego życia. Żyć bowiem, jak wiadomo, mają koty co najmniej siedem. Tłem obu produkcji jest Londyn. I na tym powierzchowne podobieństwa między filmami Ruperta Goolda i Toma Hoopera się kończą. "Koty" są bowiem musicalem pełną gębą. Takim, w którym właściwie ciągle się śpiewa. Partie dialogowe są nieliczne, krótkie i pojawiają się dość niekonsekwentnie (bo niby dlaczego bohaterowie nagle mówią, skoro bez przerwy śpiewali?). "Judy" to z kolei