Mieszkaliśmy wtedy w mieście Halberstadt w środkowych Niemczech, sześćdziesięciu uwolnionych jeńców z powstania. Z okien pięknego domu, który zajęliśmy prawem kaduka - mieściła się w nim przedtem ochronka - rozciągał się widok na niewielki plac staromiejski i zaraz dalej na folwarczek, w którym uderzał oczy widok gęsi i kaczek kąpiących się w ogromnej kałuży - pisał Erwin Axer w "Listach ze sceny".
- Jak to było? - zapytał. - Co się stało z Niemcami, którzy nie zdążyli uciec z Polski? Czy ponieśli zasłużoną karę? Prawdę powiedziawszy nie byłem przygotowany na to pytanie. Za oknami żółcił się ogródek, ale paręset metrów dalej szarzały nie sprzątnięte dotąd gruzy Berlina. Przyszedłem, by wyrazić zachwyt z powodu przedstawienia i oczekiwałem raczej konwencjonalnej wymiany zdań. Pisarz nie lubił jednak tracić słów na próżno. Ze spotkania musiał wyciągnąć korzyść dla siebie. Chociażby najmniejszą. Zawahałem się. - Było niesprawiedliwie - odrzekłem. - Wielu łotrów umknęło, a niewinni marnie poginęli. Tak. Chyba nie było w tym sprawiedliwości. Pisarz pokręcił głową i wyraz oczekiwania zgasł w jego oku. - Sprawiedliwość nie jest rzeczą tak prostą - powiedział. Najwyraźniej nie spełniłem jego nadziei. Patrzył na mnie spod przymrużonych powiek i nawet zapalając cygaro nie spuszczał z oka, jak gdyby by�