Aleksander Suchowo-Kobylin nie miał szczęścia ani za życia, ani po śmierci. Wplątany w aferę sądową i zmaltretowany przez biurokrację carską napisał swój wstrząsający, pełny pasji tryptyk dramatyczny ("Małżeństwo Kreczyńskiego", "Sprawa", "Śmierć Tarełkina") nie z wydumki, ale z bolesnego doświadczenia. I z potrzeby serca. Poza pierwszym dramatem bywa jednak rzadko grywany. A przecież to świetny pisarz...
W Polsce jedynie Bohdan Korzeniewski wraca do niego z uporem. Wraca? Odnosi się wrażenie, że nigdy naprawdę nie odchodził. 12 lat temu wystawił "Śmierć Tarełkina" w warszawskim Teatrze Rozmaitości. Tarełkina grał wówczas Jacek Woszczerowicz. Był to świetny spektakl. Kto go widział, pamięta do dziś. "Śmierć Tarełkina" to - w skrócie - dzieje trybiku machiny biurokratycznej, zgniecionego przez samą maszynę; historia urzędnika, drobnej kanalii, zniszczonej przez większą kanalię czy kanalie. Gra Woszczerowicza sprawiła, że poruszała nas wówczas bardziej tragedia człowieka, mniej przyczyny, które tę tragedię wywołały. Pozostało jednak trwale w pamięci zakończenie: na scenie pojawiają się w maskach liczne sobowtóry kanalii we frakach urzędniczych, papierki zaczynają fruwać, jakby wielka trąba powietrzna puściła je w ruch! Tarełkin umarł - zdawał się mówić inscenizator - ale Tarełkinów jest wielu. Wielka ośmiornica biurokracji jest ni