Ilekroć czytam piękne (bo piękne) i ciemne strofy "Samuela Zborowskiego" Juliusza Słowackiego, tylekroć narasta we mnie bunt. Kiedy słuchałem finałowego monologu Mariusza Bonaszewskiego jako Lucyfera, trudno mi było nie poddać się sugestywnej sile tej wzniosłej, emocjonalnie porywającej interpretacji, choć u jej spodu tkwiła zadra - ta obrona Zborowskiego to jakaś straszliwa pomyłka poety, który przyłączył się do legendy stworzonej pod patronatem magnaterii strojącej się w demokratyczne szaty i wpisał sprawę Zborowskiego w plan genezyjskiej koncepcji dziejów. W ten sposób warchoł, morderca i awanturnik urósł do rangi męczennika, orędownika wolności, a nawet - krok dalej - utożsamił się z Polską. Utożsamił, ale i nie utożsamił, bo na koniec - choć końca właśnie nie ma - Słowacki Kanclerza uniewinniał, dwie strony sporu jednał i nie postawił kropki. Nigdy też dramatu nie ukończył. Nic dziwnego, że ta otwarta forma nęci wielkich ins
Tytuł oryginalny
Sprawa przedawniona
Źródło:
Materiał nadesłany
Przegląd nr 40