Już pierwsza scena sprawia, że człowiek wstrzymuje oddech: podczas premiery na widowni słychać było tylko astmatycznego mężczyznę i trzeszczenie butów aktorów - o "Linczu" w reż. Agnieszki Olsten w Teatrze Polskim we Wrocławiu pisze Justyna Pobiedzińska z Nowej Siły Krytycznej.
Tym razem naprawdę trudno trafić na widownię. Labirynt wąskiego, klaustrofobicznego korytarza prowadzi do małej, szpitalnej sali. Jest ciasno, duszno, mroczno. W pierwszej scenie widzowie śledzą nawiedzenie przez żywego ducha: mężczyzna z brzuchem jak młody pies spotyka się z kochanką tuż przy łóżku umierającej żony. Brzmi dziwnie? Dalej jest jeszcze dziwniej. I jeszcze. Spektakl "Lincz" w reżyserii Agnieszki Olsten jest mieszanką klimatów filmów Lyncha, Buuela i obrazów Magritte'a; ma też coś z japońskich drzeworytów. Powstał na podstawie jednoaktówek Yukio Mishimy: Pani Aoi, Wachlarza i Szafy. Przez scenę przewijają się tragiczne postaci: wzgardzeni i opuszczeni kochankowie, duchy żywych, wariatki i starzejące się kobiety. Bohaterowie, początkowo niemal nieruchomi, hieratyczni, z każdą chwilą poddają się coraz głębiej emocjom, a ich ciała nabierają życia. Nieprzewidywalność zdarzeń rośnie. Atmosfera gęstnieje i niepokoi. Napię