Jan Peszek jest profesjonalistą. Cóż jednak z tego, skoro jego wizja "Sanatorium Pod Klepsydrą" nuży.
Wyobraźnia Brunona Schulza pociąga innych artystów od dobrych kilkudziesięciu lat. Przed wojną pod wrażeniem jego opowiadań byli tak różni ludzie, jak Witkacy i Iwaszkiewicz. Mierzono się z nim w kinie (niezapomniany film Wojciecha Hasa), robi się to ciągle w teatrze - i tak zwanym dramatycznym, i alternatywnym. Po demiurgiczno-kupiecki, erotyczno-fantastyczny świat żydowskiego Drohobycza sięgnął ostatnio Jan Peszek, żeby stworzyć własną wersję "Sanatorium...", wciągając w to syna i córkę. Tylko - po co? Jest wiele profesjonalizmu w pokazanym gościnnie we wtorek na scenie Teatru Polskiego w Poznaniu spektaklu Peszków. Przedstawienie ma swój rytm, jest skromne, a zarazem niekonwencjonalne plastycznie, ma bardzo dobrą muzykę, a scenariusz, napisany przez Jana Peszka, nie jest jedynie ilustracją opowiadań Schulza, lecz próbą ich twórczego, indywidualnego odczytania. Ojciec Peszek gra tak, jak oczekuje się tego od świetnego aktora (tym bardzie