Jestem - rzec można - nasycona sztuką. Przez dwa tygodnie obleciałam (najwłaściwsze słowo, bo jednego dnia człowiek biegł z Teatru Narodowego do Ateneum na Solcu) 11 warszawskich teatrów, obejrzałam tyleż interesujących, mniej interesujących i całkiem przeciętnych spektakli, miałam okazję zetknąć się z dyrektorami teatrów i sławnymi aktorami - na scenie i poza nią. Dawka teatralnej Muzy była więc pokaźna, niemal "uderzeniową" i dotychczas jeszcze mam w głowie lekki zamęt od natłoku wrażeń. Muszę się też przyznać, iż czasami wzdychałam w cichości ducha (któż ośmieliłby się w Warszawie przyznać do takich uczuć) do naszego poczciwego Lublina i lubelskiego teatru. Nie tylko dlatego, że między jedną premierą, a drugą można spokojnie odpocząć, ale... że oszczędza nam rozrywek "komediowych" w rodzaju "Pana Jana" lub "Zielonych rękawic". Wróćmy jednak na stołeczne podwórko teatralne. Warszawski sezon właściwie się je
Źródło:
Materiał nadesłany
Kurier Lubelski nr 242