„Susan Sontag” Agnieszki Jakimiak i Mateusza Atmana w reż. autorów w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie. Pisze Alicja Cembrowska w Teatrze dla Wszystkich.
Jak dokopać się do tego, co siedziało w głowie Susan Sontag? Jak zbliżyć się do ikony? Czy da się w ogóle o niej opowiedzieć, nie popadając w banał? Agnieszka Jakimiak i Mateusz Atman spektaklem “Susan Sontag” w Teatrze im. Stefana Jaracza w Olsztynie nie próbują odpowiadać na te pytania. Dla nich losy amerykańskiej intelektualistki stały się trampoliną do poruszenia zgoła innego tematu.
To jest spektakl przede wszystkim o Susan Sontag (Milena Gauer) – niemal do samego końca nie padają inne nazwiska. Do pewnego momentu tylko Sontag jest tu nazwana, dookreślona. Jakimiak i Atman nie poszli jednak tropem klasycznej biografii. Nie jest to laurka wypełniona po brzegi zachwytami nad myślą eseistki. “[…] sądzę, że fotografia opiera się na fragmentach. Ma z natury mentalny status fragmentu. Jest rzecz jasna dziełem kompletnym, ale rozpatrywana przez pryzmat upływu czasu staje się jedynym, krytycznym fragmentem tego, co pozostało nam z przeszłości” – mówiła pisarka w rozmowie z Jonathanem Cottem (“Myśl to forma odczuwania”). Olsztyński spektakl również opiera się na fragmentach. Osią spektaklu są fotografie. Ich ładunek narracyjny. Dekonstrukcja, wariacja.
Zdjęcia pojawiają się na trzech płachtach. Kadry z życia Sontag mieszają się z ujęciami z prób. Twarz pisarki płynnie wymija się z twarzami olsztyńskich aktorów i aktorek. Portret, oddalenie, negatyw. Zespół się grupuje, próbuje odtwarzać to, co widzi, szuka tropów, rozdziela role, przyjmuje pozy, by na scenę przenieść obraz narysowany światłem i cieniem. Co istniejące w pojedynkę zdjęcia są w stanie nam zdradzić? Niewiele. Jakimiak i Atman oplatają zatem te kadry potencjalnie możliwą narracją, trzymają się konwencji domysłu, niedopowiedzenia i prawdopodobieństwa. Tak jak Sontag była przeciwko zaśniedziałej, starej, przeintelektualizowanej interpretacji, tak twórcy olsztyńskiego przedstawienia stają przeciwko klasycznej i konwencjonalnej biografizacji.
Czy jest to efektowne? Jak najbardziej. Wrażenie robią niewymuszone i lekkie choreografie (Ana Szopa), kampowe wstawki (chociażby barokowa aria), unowocześnione aranżacje znanych piosenek (Rafał Ryterski) i konsekwentne burzenie czwartej ściany, ujawniające swą celowość pod sam koniec. Zabieg ten niejako zapowiada finał, w którym widzowie dowiedzą się, dlaczego to queerowy i biseksualny aspekt biografii stał się tym głównym. Dlaczego dotyczy to pana z czwartego rzędu i pani z trzeciego. Dlaczego są to sprawy nasze, a nie tylko czyjeś.
Jednocześnie poszatkowana i wielowątkowa struktura spektaklu może być niezrozumiała dla widzów, którzy niekoniecznie są biegli na osi sontagowego życia. To opinia podsłuchana, jestem jednak w stanie wyobrazić sobie, że widz, który nie tylko mniej zna książki głównej bohaterki, ale nie jest też obeznany z wymiarem działalności publiczno-społecznej myślicielki (zaangażowanie w wojnę w Wietnamie czy Sarajewie), może czuć zagubienie. Jednak i tutaj na pomoc przychodzi sama Sontag. Wszak jej sprzeciw wobec interpretacji dotyczył przede wszystkim zakurzonego podejścia intelektualnego, które było “dla wybranych” i poniekąd wykluczało czucie. Olsztyńską “Sontag” można natomiast czuć i chłonąć, wcale nie trzeba łączyć wszystkich nitek. Tym bardziej że owszem, eseje Sontag uznawane są za “klasykę”, jednak po latach w wielu aspektach dość zdezaktualizowaną. Co zauważała sama autorka.
Spektakl Jakimiak i Atmana podtrzymuje niejako ocenę pisarki jako nieoczywistej, skrajnej, pełnej napięć i sprzeczności. Trochę zawieszonej pomiędzy rzeczywistością i wyobrażeniem. Sontag właściwie sama mocno strzegła swojego wizerunku (a wręcz go wykreowała, o czym też pisze wspomniany Cott), niejako “zaplanowała” swoją karierę, panicznie bała się szufladek. Już jako młoda dziewczyna chciała być widoczna i znana. Najpewniej nie w sposób “celebrycki”. Twórcy pokazują jednak aspekty, które wolała schować w cieniu, skrupulatnie ponakrywać maskami. Nawet gdy temat dotyczył jej bezpośrednio (seksualność, choroba), robiła z niego raczej pretekst do ujęć intelektualnych, szerszych, społecznych, a nie stricte osobistych. To podejście spektakl w Jaraczu poddaje refleksji, a nawet ocenie.
Ostatecznie przedstawienie – poprzez selekcję wątków, ale i warstwę wizualną – wyraźnie powraca do pytań, wokół których krążyła Sontag. Co robi z nami to, co widzimy? Jak działają zdjęcia, rzeźby, obrazy, na które patrzymy? Co o kondycji społeczeństwa zdradza to, co pokazujemy? Nie bez powodu to właśnie fotografie są w centrum spektaklu. Są ambiwalentne jak los każdego człowieka. Coś nam pokazują, ale coś ukrywają, a nawet fałszują. Czynią jakiś fragment nieśmiertelnym, ale też zamrażają pewną perspektywę, która może narzucać narrację. Mogą być jakąś prawdą, ale mogą być też iluzją. Tę samą moc posiadła olsztyńska “Sontag”. Może być wszystkim, a może być niczym.