Przy takim oczyszczeniu z ludzkich emocji i gestów, spowolniony rytm spektaklu nigdy nie prowadzi do wybuchu, nie osiąga punku kulminacyjnego i nie buduje niczego oprócz wszechogarniającej nudy i miałkości - o "Beatrix Cenci" w reżyserii Macieja Sobocińskiego w Teatrze im. Słowackiego pisze Monika Kwaśniewska dla Nowej Siły Krytycznej.
Niedawno w "Gazecie Wyborczej" Joanna Derkaczew w artykule o znamiennym tytule: "Co Słowackiemu po roku?" pisała o braku krytycznej reinterpretacji dorobku literackiego Słowackiego, a także o bezradności mediów i instytucji kultury wobec kolejnych rocznic z nim związanych. Dodać trzeba, że, o dziwo, rok Słowackiego nie stał się również, póki co, pretekstem do zaistnienia jego bogatej twórczości dramatycznej w teatrach. Szkoda, bo na przykład w przypadku Wyspiańskiego okoliczności rocznicowe stały się impulsem do powstania naprawdę świetnych, nowatorskich scenicznych realizacji jego twórczości, jak choćby "Klątwy" w reżyserii Barbary Wysockiej, zbudowanego z fragmentów różnych tekstów "Odpoczywania" Pawła Passiniego, czy skupionego na słowie "Wesela" w reżyserii Anny Augustynowicz. Słowacki nie ma na razie tyle "szczęścia", co Wyspiański. Oglądając "Beatrix Cenci" w Teatrze im. Juliusza Słowackiego (zbieżność nazwisk nie jest przypadkowa) w