Skrzydelski: Zaczynając od konkretu. Może znasz odpowiedź na pytanie, dlaczego realnie istotne tytuły w Nowym Teatrze kierowanym artystycznie przez Krzysztofa Warlikowskiego to wyłącznie te reżyserowane przez Krzysztofa Warlikowskiego.
Moroz: Coś czuję, że recenzja „Mieszkania na Uranie” Michała Borczucha będzie intrygująca… A spiesząc z odpowiedzią na twoje jakże ważkie pytanie, od razu przyznaję: nie mam pojęcia. Choć może ma to związek z tym, że na rynku mamy coraz mniej dobrych reżyserów? Przepraszam za banał, ale równocześnie podkreślam, że to nie dotyczy tylko Nowego Teatru. Tak ogólnie, proszę pana, to jest coraz gorzej. I chyba Ameryki nie odkrywamy.
Skrzydelski: Michał Borczuch na scenie przy Madalińskiego pracuje po raz czwarty. O ile jeszcze „Apokalipsa” (2014), w której zastanawiał się nad tożsamością współczesnej Europy, przywołując takie postaci jak Oriana Fallaci i Pier Paolo Pasolini, była szkicem usiłującym wywołać dyskusję wokół ważnych tematów, o tyle już jego kolejne dwa przedstawienia były tak bardzo o niczym i tak bełkotliwe, że można stwierdzić, że stanowiły testy na wytrzymałość, bo, jak się okazało, to dopiero „Mieszkanie na Uranie” naprawdę jej wymaga. Ale oczywiście w innych teatrach zdarzały się Borczuchowi rzeczy interesujące, na czele z nagradzanym autorskim spektaklem „Wszystko o mojej matce” (Łaźnia Nowa, 2016).
Moroz: „Wszystko o mojej matce” również pamiętam. „Mieszkanie na Uranie” zaś mogłoby mnie przekonać jedynie jako zwolennika głoszonych w nim tez na temat płci i społeczeństwa. Jednak wobec tak zwanej progresywnej agendy pozostaję nieodmiennie sceptyczny.
Skrzydelski: W istocie mamy do czynienia z „głoszeniem tez”, seansem bliskim manifestowi światopoglądowemu; bardzo mało tu teatru, który chce podjąć jakąś (obojętnie: postępową czy nie) rozmowę.