„Mianujom mie Hanka” Alojzego Lyski w reż. Mirosława Neinerta w Teatrze Telewizji. Pisze Tomasz Domagała na stronie DOMAGAŁAsięKULTURY.
Hanka siedzi na zydelku i dokonując ostatnich poprawek przy swojej
czarnej śmiertelnej koszuli, opowiada nam swoje życie (tekst Alojzego
Lyska, wyreżyserowany przez Mirosława Neinerta), które najdelikatniej
mówiąc, różami usłane nie było. Istotę jej losu najlepiej uchwycić w
całości, nazywając go „ćwiczeniami z utraty” – Hanka bowiem musiała się
nauczyć żegnać z bliskimi jak mało kto. Mężowie, synowie, dalsi krewni,
przyjaciele – całkiem pokaźne grono osób, które wraz z nią ujrzymy w
przejmującym finale tego spektaklu.
Wcześniej
wodospady emocji, zarówno tych dobrych, jak i złych, bo jedyne, czym
Hanka zawsze dysponowała, to własna godność i odwaga mówienia tego, co
myśli. I niezłomne przywiązanie do swojego miejsca, tego na mapie i tego
w sercu. Cena za tę wolność okaże się – jak zwykle w takich przypadkach
– wysoka, ale Hanki to nie złamie, i to właśnie w sensie symbolicznym
zaprowadzi ją do krainy mitu. A że los jej zawiera w sobie losy wielu
śląskich kobiet, będzie to mit śląski. Warto wspomnieć na marginesie, że
odróżnia tę nadopowieść od innych tego typu historii fakt, że naród
śląski ciągle ponosi konsekwencje prób zawłaszczenia swojej tożsamości
przez związane z nim na dobre i złe, narody – polski i niemiecki. Z tego
zresztą tragicznego uwikłania we wzajemne relacje wynika większość
nieszczęść Ślązaków, którzy poprzez owo uwikłanie w sytuacji konfliktu
stają się wygodną dla wszystkich jego stron ofiarą.
Hanka siedzi i opowiada, bo opowieść zawsze ratuje świat, jej świat
na pewno, ale też świat wielu Ślązaków, świat widzów spektaklu,
zwłaszcza tych zapłakanych i do głębi poruszonych – zarówno na widowni
katowickiego Teatru Korez, jaki i przed odbiornikami Teatru Telewizji.
Nie wydarzyłoby się to jednak, gdyby w tym osobliwym seansie
spirytystycznym, nie było medium, w rolę którego wcieliła się jedna z
najważniejszych śląskich/polskich aktorek, Grażyna Bułka. To ona bowiem
przepuszcza całą tę hanczyną opowieść przez swoją wrażliwość, emocje,
ale i przez własne życie, będące również częścią mitu Hanki (niektóre
rekwizyty i części kostiumu są pamiątkami z jej rodzinnego domu),
dodając jeszcze wszystko to, czego przez lata kariery nauczyła się w
teatrze. Efekt jest piorunujący, bo ona nikogo nie gra, ona po prostu
Hanką na tę godzinę z okładem się staje. Ileż tam radości, uśmiechu,
życzliwości, połączonych z bólem, cierpieniem, strachem i łzami, które
niczym refren wyznaczają rytm scenicznej opowieści. Opowieści, podczas
której Bułka ani na chwilę nie wypuszcza z rąk igły, będącej tu symbolem
opowiadania. I choć ta igła/opowieść rani ją co rusz, doprowadzi jej
pracę do końca. Bo nie tylko śląskie życie jest częścią wspomnianego
wcześniej mitu, ale i ciągłe, bolesne miejscami jego opowiadanie.
W
sferze technicznej pomagają zbliżenia twarzy Grażyny Bułki (znakomite
zdjęcia Bogumiła Godfrejowa i Tomasza Sołtysa), rejestrujące najmniejszy
nawet uśmiech czy spływającą po policzku aktorki łzę. Dzięki nim
stajemy się świadkami nie tylko czegoś niezwykle prawdziwego, ale wręcz
intymnego, prawie że świętego. Owe zbliżenia pozwalają również zajrzeć
widzowi w przepastną głębię duszy bohaterki, bo co rusz migają nam na
ekranie pełne różnych skrajnych emocji oczy Hanki, w których obrazy jej
życia wyświetlają nam się, niczym w kalejdoskopie. Słowem mały wielki
teatr.
Ktoś napisał pod postem
TVP, że Grażyna Bułka to taka śląska Meryl Streep. Nie zgodzę się, po
„Mianujom mie Hanka”, trzeba napisać, że Meryl Streep to taka
amerykańska Grażyna Bułka. Amen!
Recenzja powstała w ramach projektu DOMAGAŁAsięTEATRU. Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.