EN

13.09.2023, 09:24 Wersja do druku

Słoneczniki zakwitły w Muzycznym

„Dziewczyny z kalendarza" Gary'ego Barlowa i Tima Firtha w reż. Jakuba Szydłowskiego w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Pisze Beata Baczyńska w „Gazecie Świętojańskiej".

fot. Rzemieślnik Światła/mat. teatru

W tym roku, aby przygotować się do wrześniowej premiery w Teatrze Muzycznym w Gdyni, nie trzeba było sięgać po książkę, ale usiąść przed telewizorem i obejrzeć jeden z klasyków brytyjskiej komedii w reżyserii Nigela Cole’a pod tym samym tytułem co gdyńska prapremiera, czyli „Dziewczyny z kalendarza”. Film powstał w 2003 r. w oparciu o prawdziwe wydarzenia, które miały miejsce na angielskiej prowincji w roku 1999. Wtedy to dystyngowane panie z hrabstwa Yorkshire, członkinie Women’s Institute, postanowiły pozyskać fundusze na wsparcie oddziału onkologicznego, na którym zmarł mąż jednej z nich. Wpadły na pomysł wykonania w tym celu kalendarza, ale nie z tradycyjnymi widokami kościołów czy mostów, ale ze zdjęciami mieszkanek Yorkshire zajmujących się swymi codziennymi sprawami, tylko… bez ubrania. 25 lat temu był to naprawdę odważny pomysł! Ale właśnie dzięki determinacji i odwadze tych kobiet powstał kalendarz, który stał się znany na całym świecie na tyle, że powstał o nim film. Doborowa obsada z Helen Mirren i Julie Walters na czele stworzyła obraz grupy kobiet walczących z własnymi ograniczeniami, pragnących wolności i możliwości wyrażenia siebie niezależnie od wieku, ale jednocześnie pełnych obaw o reakcje rodzin i całej społeczności. To mądry film o sile kobiet, o sile kobiecej przyjaźni, ale też o skutkach odniesionego sukcesu.

Głośna historia o kalendarzu i jego twórczyniach zyskała dzięki filmowi jeszcze większą popularność i w 2015 r. pojawiła się na londyńskim West Endzie jej musicalowa wersja, którą od 9 września możemy oglądać na scenie Teatru Muzycznego w Gdyni.

            Scenariusz Tima Firtha skrócił przedstawioną w filmie historię, skupiając się na bohaterkach, ich sytuacji rodzinnej i społecznej oraz na kalendarzu, który burzy spokój nudnej i nie zawsze przyjemnej egzystencji wśród robótek ręcznych, roślin doniczkowych, konfitur i biszkoptów. Reżyser spektaklu Jakub Szydłowski, konstruując obsadę spektaklu, skorzystał z możliwości scenariusza i zaprosił do współpracy aktorki i aktorów z różnych pokoleń, bo społeczność Yorkshire tworzą osoby w różnym wieku – od emerytowanej nauczycielki z prawie 50-letnim stażem pracy, po młodzież szkolną. Ciekawe, choć nietypowe w produkcjach musicalowych, jest w tym spektaklu tak wiele dużych ról dla dojrzałych kobiet, dzięki czemu mogliśmy oglądać na scenie jednocześnie kilka z naszych ulubionych obecnych lub byłych aktorek Teatru Muzycznego w Gdyni.

            Przede wszystkim Annie (wspaniała Anita Steciuk), szczęśliwa żona, która pogrąża się w rozpaczy po śmierci męża i odnajduje siebie w walce o powstanie kalendarza. Rola ta została zagrana z dużym wyczuciem i wrażliwością. Bez trudu odczytujemy uczucia bohaterki – najpierw miłość i spełnienie w związku dającym szczęście, a potem rozpacz, cierpienie, ból, które muszą nadejść, gdy traci się kogoś, kogo się tak bardzo kochało.

Annie w trudnych chwilach zawsze może liczyć na wieloletnią przyjaciółkę Chris (fantastyczna Magdalena Smuk), szaloną kobietę, pełną niebanalnych pomysłów. To nietypowa gospodyni domowa, która nie umie piec, szyć, haftować, ani robić dżemu, a w Instytucie Kobiet znalazła się tylko dlatego, że chciała zrobić dobre wrażenie na przyszłej teściowej. To ona wymyśla kalendarz, bo chce w ten sposób pomóc Annie odnaleźć chęć do życia. Łatwo było przerysować tą postać, ale Magdalenie Smuk udało się zachować umiar i pokazać na scenie zabawną i pełną radości życia kobietę, z którą życie może nie jest łatwe, ale za to nigdy nie jest nudne.

Obok głównych bohaterek pojawiają się kolejne „dziewczyny” z sąsiedztwa: Cora (Karolina Merda) – samotna matka, żyjąca pod presją ojca pastora i opinii społecznej, Celia (Katarzyna Wojasińska) – była stewardesa, próbująca dostosować się do wymagań klubu golfowego, Ruth (Ewa Gregor) – nieszczęśliwa żona, szukająca pociechy w gotowaniu i pieczeniu, Jessie (Grażyna Drejska – ciągle w świetnej formie!) – najstarsza w grupie, poruszająca się na wózku inwalidzkim była nauczycielka, która chyba najdobitniej pokazuje, że nigdy nie jest za późno na zmiany i wreszcie Marie (Katarzyna Więcek) – bardzo zasadnicza przewodnicząca Instytutu Kobiet, największa przeciwniczka kalendarza. Wszystkie role zostały dobrze zbudowane, a przede wszystkim świetnie zaśpiewane. Songi Jessie o starości i Annie o samotności wzruszają do łez, ale panie potrafiły też nas rozśmieszyć, a dzięki „Na co nam cicha noc” chyba wielu będzie się uśmiechać na dźwięk słowa kolęda czy jasełka. Bardzo dobrze radzą sobie też na scenie przedstawiciele najmłodszego pokolenia Baduszkowców – Oliwia Drożdżyk (Jeny) i Patryk Maślach (Danny).

Zobacz wszystkie 15 filmów z „Dziewczyn z kalendarza”: Playlista

Niestety, choć czasem w pół słowa rozumiemy sytuację czy motywację bohaterek, to musimy wysłuchać długiej rozmowy, która wytłumaczy nam bardzo dobitnie to, co widzimy. Przez to czasem czas na widowni wydaje się płynąć bardzo powoli, szczególnie w pierwszym akcie. Przedstawienie porusza ważne tematy, ale nie trudne do zrozumienia i to „przegadanie” może drażnić i nudzić. Scenografia Grzegorza Policińskiego, choć efektowna, jest też bardzo realistyczna – kaskadowe wzgórze z zieloną trawą, pomieszczenie należące do Instytutu Kobiet, dom Annie, szpital, szkoła z toaletami, z których wypływa dym, a ściany pokryte są graffiti – wszystkie te miejsca zostają pokazane z pełną dosłownością. Pasuje to jednak do spektaklu o konserwatywnej prowincji i przekraczaniu granic przez szacowne członkinie Instytutu Kobiet.

Muzykę do spektaklu skomponował Gary Barlow i jest bardzo w jego stylu, więc popowa i melodyjna. Może nie wybrałabym jej do dziesiątki najlepszych kompozycji musicalowych, ale wychodząc z teatru z przyjemnością nuciłam „Nie patrz w dół przed siebie idź…”.

            Wszystko to sprawia, że „Dziewczyny z kalendarza” to spektakl, który z przyjemnością oglądamy. Może nie jest odkrywczy, wyjątkowy czy zaskakujący, ale napełnia optymizmem, pogodą ducha, a może nawet siłą.

Od redakcji

Uprzejmie donosimy, że w pierwszej obsadzie było kilka ról, które należy koniecznie zapamiętać. Największe zachwyty kierujemy pod adresem Alicji Piotrowskiej (Annie) i Anny Andrzejewskiej (Celia). Pierwsza dzielnie „trzymała” główną oś dramaturgiczną, co nie było zadaniem najprostszym ze względu na słabości dramaturgiczne i wspierała ją, ową oś (uśmiech), pięknym, bezwysiłkowym, czystym i śpiewnym (to wcale nie tautologia) głosem, przypominając swe wielkie role w Muzyku. Druga potwierdziła niezwykle atrakcyjnie i kobieco, że „uroda idzie przed wiekiem”, co potwierdzamy bezapelacyjnie i prosimy o więcej Andrzejewskiej teraz i tutaj! Po prostu right now (uśmiech). Nie tylko wzruszające i sentymentalne było spotkanie z Dorotą Lulką jako Jessie („czas ma coraz dłuższe nogi i coraz krótsze spódniczki”), ale nasza nieśmiertelna „Piafka” udowodniła, że jak trzeba, to potrafi dołożyć do pieca. Z radością wyróżniamy też występ Aleksandry Meller (Ruth), która udowodniła, że teatr powinien dać więcej możliwości do ukazania i rozwoju jej talentu. Odnotowujemy również udany początek kariery aktorskiej Agnieszki Szydłowskiej (Pani Wilson „Kawka”), która w Muzyku jest odpowiedzialna za przygotowanie muzyczne (w „Dziewczynach” dzieliła to zadanie z Dominiką Kurdziel).

Tytuł oryginalny

Słoneczniki zakwitły w Muzycznym

Źródło:

Gazeta Świętojańska online
Link do źródła

Autor:

Beata Baczyńska

Data publikacji oryginału:

12.09.2023