„Byk" Szczepana Twardocha w reż. Roberta Talarczyka i Szczepana Twardocha ze STUDIO teatrgalerii w Warszawie na 6. Festiwalu Open the Door w Katowicach. Pisze Tomasz Domagała na blogu Teatr otwarty w poniedziałek – oficjalny dziennik festiwalowy 6. edycji Open the Door.
Gdy zobaczyłem, że do programu tegorocznej edycji Open the Door włączony został monodram dyrektora śląskiej sceny Roberta Talarczyka Byk, zrealizowany w duecie ze Szczepanem Twardochem w STUDIO teatrgalerii w Warszawie, to bardzo się ucieszyłem. Znając bowiem ten spektakl oraz mocno eksponowaną i eksplorowaną w nim niełatwą relację Ślązaków z Polakami, marzyłem, żeby kiedyś zobaczyć go na Śląsku, słusznie podejrzewając, że na którejś z lokalnych scen Robert Talarczyk zagra kompletnie inne przedstawienie. I nie pomyliłem się, przedstawienie bowiem w Teatrze im, Wyspiańskiego znacznie różniło się od tych obejrzanych przeze mnie w Warszawie i w Szczecinie.
Po pierwsze, zmieniło się podejście publiczności do głównego bohatera, pochodzącego ze Śląska Roberta Mamoka. Z miejsca go ona kupuje, zaczyna traktować z sympatią, w miarę zaś upływu czasu mocno się z nim identyfikuje. Dzieje się tak przede wszystkim z powodu języka śląskiego i zapożyczonych z niego słów i fraz, na czele ze słynnymi na Śląsku zwrotami do babci i dziadka (Ōma i Ōpa), które natychmiast budują nić porozumienia z bohaterem, po kilku minutach przeradzającą się w rodzaj zażyłości nieomal rodzinnej. Wielka w tym zasługa świetnie przeprowadzonego wątku trudnej historii Ślązaków, który na katowickiej scenie wybrzmiał głośno i dobitnie. W tym kontekście ogromne wrażenie na mnie (a sądząc po grobowej ciszy i wielkim napięciu również na całej widowni) zrobiła tu przywołana przez Mamoka rozmowa z jego ciotką, odkrywająca przed nim okropną rodzinną tajemnicę, będącą częścią śląskiej traumy, związanej z gwałtami Sowietów na tutejszych kobietach w 1945 roku. W ogóle miałem takie wrażenie, jakbym dopiero tutaj, za trzecim razem, zobaczył na Byku publiczność w pełni rozumiejącą to, co się jej ze sceny opowiada. Inny też był ich śmiech, zwłaszcza w chwilach eksploatacji kiczowatych czy często absurdalnych „śląskich gadżetów” (górnicza czapka, wódka w kostiumiku białego pudla czy słynna niemiecka czekolada z okienkiem itp.). Był pobłażliwy, serdeczny – owe przedmioty nie świadczyły bowiem tylko o złym guście „takich jak Mamok”, ale budowały opartą na życiowym doświadczeniu wspólnotę. Śmiech ten więc był oczyszczający, jako że widzowie po gogolowsku śmiali się w tym przypadku sami z siebie.
Podwójnych znaczeń nabrał też na scenie Śląskiego status Roberta Mamoka oraz sens jego scenicznych działań jako dyrektora śląskiej instytucji kultury, pierwszego na tym stanowisku Ślązaka w historii. Jak pamiętamy z opowieści Twardocha, Mamok ucieka przed samym sobą i konsekwencjami swoich niezbyt chlubnych działań w przestrzeni publicznej do domu swojego nieżyjącego dziadka, żeby w relacji ze swoją przeszłością rodzinną, a przez tę rodzinną, ze społeczną, coś w sobie zmienić, znaleźć sposób na bycie lepszym człowiekiem. Jako że grający Mamoka Robert Talarczyk w istocie rzeczy jest dyrektorem Teatru Śląskiego, osobą w sprawy Śląska autentycznie zaangażowaną, gest ucieczki jego bohatera od rzeczywistości nabiera w Katowicach drugiego dna. Nie możemy bowiem zapomnieć, że dom jego śląskiego dziadka znajduje się w tym przypadku na śląskiej scenie, kierowanej właśnie przez Talarczyka. Byk więc robi się tutaj również opowieścią o tym, że mądry i świadomy złożoności historii swojego narodu Ślązak (odpowiedzialny za jego kulturę jako dyrektor śląskiej instytucji) ucieka na śląską scenę, miejsce, w którym eksploruje się opowieści o wszystkich śląskich dziadkach, żeby w teatrze, tym najpiękniejszym i najbezpieczniejszym miejscu w naszym świecie, wyprać własne „śląskie” brudy i osiągnąć swój cel: odnaleźć wspólnotę ludzi, którym jest to tak samo potrzebne jak jemu. Z tej perspektywy pokaz Byka w Katowicach staje się czymś znacznie więcej niż samo przestawienie, grane jako zwykły spektakl w Warszawie czy Szczecinie.
Jeśli chodzi zaś o samą Warszawę i jej odklejenie, ironicznym komentarzem mogłaby się tu stać odpowiedź katowickich widzów na pytanie Mamoka, czy wiedzą oni, kim jest postać, którą opisuje, mówiąc o słynnym zdjęciu, na którym drobna kobieta z tęczowym plecaczkiem stoi naprzeciwko kordonów policji. W tekście chodzi oczywiście o reżyserkę Agnieszkę Holland, katowicka publiczność chórem jednak wymieniła słynną „babcię Kasię”. Wydaje się więc, że Szczepan Twardoch nieźle wyczuł dyskretną różnicę w postrzeganiu rzeczywistości między warszawskim establishmentem a resztą kraju. Co więcej, postrzeganie “babci Kasi” jako prawdziwej bohaterki, której, w myśl tego wątku na pewno bliżej do białoruskiej protestującej, niż Agnieszce Holland, dobrze świadczy też o katowickiej publiczności, nie tracącej – jak widać – kontaktu z rzeczywistością.
Ostatnim elementem, na który chcę zwrócić dziś uwagę, jest kiczowaty, powszechny kiedyś w śląskich/polskich domach obraz Chrystusa – tu przedstawiający go w Ogrójcu, gdy podczas modlitwy, tuż przed aresztowaniem, błaga on ostatni raz Boga, żeby odsunął od niego ten kielich goryczy, czyli mękę i śmierć. Dopiero w Katowicach go zauważyłem, a przecież oświetla on całą opowieść o Mamoku bardzo zgrabnie, z jednej bowiem strony jest świadectwem prawdziwego zespolenia Ślązaków z figurą umęczonego człowieka, przystającego w końcu na swój niezasłużony, aczkolwiek nieuchronny los (cierpiętnictwo ewidentnie Ślązacy ukradli Polakom), z drugiej – wyśmiewa kiczowatość i megalomanię owego zespolenia, dającego czasem zbyt łatwe alibi prostym błędom i w gruncie rzeczy – jakiegoś rodzaju paraliżującej niemocy.
Byk w Katowicach to zatem inny spektakl, prawdziwszy i głębszy; to też świadectwo, że publiczność jest w teatrze zawsze jednym z najważniejszych aktorów, który może wywrócić do góry nogami świat – i to nie tylko ten sceniczny.