Jej spektakle są odważną i bezkompromisową dyskusją z dzisiejszym światem upadłych wartości. Tak odważną, że lokalne gazety ostrzegają przed pójściem do teatru jak przed zarazą. O teatrze Mai Kleczewskiej pisze Roman Pawłowski w Gazecie Wyborczej.
W Kaliszu po ostatniej premierze Teatru im. Bogusławskiego wrze. Poszło o "Woyzecka" Georga Büchnera wystawionego pod koniec maja. Tygodnik "Ziemia Kaliska" w najnowszym numerze ostrzega "nadwrażliwych czytelników" przed obejrzeniem tego spektaklu. "To studium patologii zreferowane prostackim, wulgarnym językiem" - pisze recenzentka i kieruje do dyrekcji teatru groźnie brzmiące pytanie: "Jak długo można tkwić w takim szambie i po co?". Podobne opinie zbierały kilka lat temu przedstawienia Krzysztofa Warlikowskiego i Grzegorza Jarzyny mówiące o patologii językiem popkultury. Ale tym razem wrogiem numer jeden publicznej moralności stała się kobieta. Nazywa się Maja Kleczewska. Ma trzydzieści dwa lata. Skończyła reżyserię w Krakowie w 2000 roku. Nie po raz pierwszy jej spektakl jest atakowany z powodów obyczajowych. Kiedy w grudniu 2004 r. zrealizowała w Opolu "Makbeta", lokalna prasa wymogła na dyrektorach szkół obietnicę, że nie dopuszczą, aby młodzież