Gdyby prześledzić setki recenzji, wywiadów, w których próbowano nazwać fenomen Jarockiego, wyłania się z nich opis spójnej wizji świata. I gdybym jednym słowem miał określić ten światopogląd, to nazwałbym go - egzystencjalnym - pisze Paweł Dobrowolski w Więzi.
Dwie białe ściany, idące ukosem do siebie, kreślą trójkątne pole gry - przestrzeń sceniczną "Kosmosu" Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym. Dokładnie wyliczone, symetryczne, równe, jak oś współrzędnych albo papier milimetrowy, domykają scenę i wypełniają ją bijącą po oczach pustką. Sterylną i nieznośną. Zakłócić ją może jedynie człowiek. Od strony widowni wdziera się na scenę Witold-narrator (Oskar Hamerski). Ubrany zwyczajnie, w sweter i znoszone spodnie. Jak widz, jeden z nas, rzeczywisty. Prostym gestem wydobywa z mroku kulis tajemniczą osobę - Fuksa (Marcin Hycnar). Jednym wypowiedzianym z mocą zdaniem stwarza postać - bajecznie teatralną i nierzeczywistą. Jak z czasów młodości Gombrowicza. Chłodna, nieludzka przestrzeń sceny siłą narracji przemienia się w wakacyjne, skąpane słońcem popołudnie. Witold i Fuks wybierają się na wędrówkę. Na drodze stają im: nogawki, obcasy, piach, ziemia, koleiny, gruda, błyski ze szklistych