Siłą spektaklu Keitha Warnera jest obraz zła pełzającego od człowieka do człowieka, ogarniającego wszystkich bez wyjątku. Zakonnice spółkujące z mnichami czy z przebranymi za diabły katami nie są tak przerażające jak egzorcyści z lubością wykonujący rytuały oczyszczające - pisze w Gazecie Wyborczej Tomasz Cyz, po premierze "Diabłów z Loudun" w Kopenhadze.
Gorąca owacja, jaką publiczność w Kopenhadze zgotowała Krzysztofowi Pendereckiemu, gdy wyszedł na scenę królewskiej opery, była zasłużona. To bowiem muzyka była najważniejszym bohaterem inscenizacji, którą przygotowali brytyjski reżyser Keith Warner (ponad dwa lata temu w Warszawie oglądaliśmy jego "Wesele Figara" Mozarta) oraz słowacki scenograf z polską duszą Boris Kudlieka. Z dużą wrażliwością i szacunkiem dla wszystkich szczegółów i planów prowadził ją Brytyjczyk Lionel Friend. Jak powstała opera "Diabły z Loudun"? Najpierw w latach 50. była powieść-esej Aldousa Huxleya o XVII-wiecznym procesie ojca Grandiera skazanego na stos za konszachty z diabłami. Na jej kanwie w 1960 r. powstała sztuka Johna Whitinga, i to ją przyniósł kompozytorowi reżyser Konrad Swinarski. Penderecki pisał wówczas "Pasję wg św. Łukasza", równolegle zaczął czytać teksty o inkwizycji - z tego napięcia powstały dwa arcydzieła. Sukces "Pasji" po prawy