"Sinobrody, nadzieja kobiet" w reż. Norberta Rakowskiego w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu. W Polityce pisze Agnieszka Celeda.
XV-wieczny Gilles de Rais, zwany Sinobrodym, był prawdziwym monstrum, okrutnikiem, sadystą i nekrofilem. W sztuce niemieckiej autorki Dei Loher to tylko skromny sprzedawca damskiego obuwia, uosobienie przeciętności. Monstrami są raczej otaczające go kobiety. Niespożyte w poszukiwaniu emocjonalnego i fizycznego zaspokojenia, zachłanne, egoistyczne. Pełne żądań wobec mężczyzny, domagające się ciągłego puszczania w ruch samczych walorów. A on, słabszy od nich i nijaki, opędza się jak od much, ostrzega i uprzedza. W końcu zabija, właściwie dla świętego spokoju. Nieco dziwna to wymowa w epoce wojującego feminizmu. Sztuka nosi tytuł "Sinobrody, nadzieja kobiet", a trafniejsze byłoby przecież słowo ofiara. Czy to przewrotność Dei Loher, autorki granych wcześnie w teatrach polskich sztuk "Niewina" i "Stosunki Klary", o której Paweł Miśkiewicz napisał ostatnio, że "każdą swoją sztuką zmusza, bym zapomniał to, czego już byłem pewien"? A