"Matka Joanna od Aniołów" Jarosława Iwaszkiewicza w reż. Wojciecha Farugi w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Realizacja w Teatrze Narodowym jest trzecią próbą, w ostatnich miesiącach na warszawskich deskach scenicznych, zmierzenia się z opowiadaniem Jarosława Iwaszkiewicza i filmowym scenariuszem Jerzego Kawalerowicza i Tadeusza Konwickiego. Tekst o tyle atrakcyjny, gdyż może stać się źródłem dla współczesnej opowieści o relacjach państwo-kościół, a także ukazać puls jego wnętrza. Skrywanego za klasztornym murem, gdzie wstęp mają tylko nieliczni. Pola inspiracji można poszukiwać również w miejscu akcji – Ludyniu, w okolicach Smoleńska. Dawnych rubieżach Rzeczpospolitej, a jakże symbolicznym miejscu lat ostatnich. To opowieść o opętaniu przez złe moce mniszek, którym przewodzi matka Joanna. Nie do końca jest jasnym czy to fałsz, gra, pozór czy prawda. Jednak sprawę przyjeżdża zbadać jezuita Syryn, który wraz z innymi duchownymi z siłą egzorcyzmów stara się wyplenić złe moce. Pierwsze spotkanie, kontakt z zakonnicą przeradza się w coś więcej: uczucie i drganie serca. Tyle skrótowego opisu treści, która również ukazana została na scenie przy Wierzbowej. Jednak mimo wielu zabiegów inscenizacyjnych to przedsięwzięcie stracone. Utracone. Bowiem odbiorca nie wierzy w zaprezentowaną historię. Dzieje się gdzieś obok, jakby w innym świecie. Realizacja Wojciecha Farugi jest jak wydestylowany, perfekcyjny obraz Diego Velazqueza czy też martwe natury Rembrandta. Osadzone w barwach biało-czarnych, przepełnione ciemnością i przebijającym blaskiem są w stanie zauroczyć wizyjnością, ale opowieść, która winna być nadrzędna jest nijaka, by nie powiedzieć nie trafiająca do publiczności.
Jednym z największych grzechów, który powiem że wywoływał wewnętrzny śmiech, jest użycie czterokrotnie w przedstawieniu jednego rekwizytu. Mowa o siekierze. Kaziuk rąbie nią drewno, Joanna z nią wiruje, a Małgorzata w okowach zabawy drga przed jej dotykiem. I to jest cały pomysł na wiele scen. Trywialny i banalny. Wszystkie sekwencje ruchowe przygotowane przez Krystiana Łysonia są sztuczne i jak na narodową scenę banalne. Przedstawienie rozrywa się na poszczególne sceny, mikroscenki, brakuje w nim dobrego powiązania sekwencji aby wynikała z tego spójna opowieść. Realizatorzy pragną ukazać kilka mikrodramatów. Kluczowym jest relacja między Joanną a Surynem, ale również tragedia Juraja i jego relacja z Wołodkowiczem czy związek Małgorzaty z Chrząszczewskim. Przez to gubi się sens opowieści i kręgosłup narracji.
Wojciech Faruga z dramaturżką Julią Holewińską konstruują dramat sceniczny, w którym Suryn przegrywa. Co więcej przejmuje, w symboliczny sposób, opętanie diabłami od Joanny, która w aureoli złota, białej sukni staje się nową ikoną wiary. Ten cyniczny gest, przesiąknięty uśmiechem mniszki, jest niezwykle dosadny. Ukazuje, że wszystko jest pozorem i swoistą grą. I nie sensem jest poszukiwanie Boga, ale właśnie miejsce na ołtarzu – chwała i uwielbienie.
W roli Joanny obsadzono Małgorzatę Kożuchowską. To postać, której trudno uwierzyć, że naprawdę przeznaczona jest dla Boga i pragnie czegoś więcej od wiary. Swoista dualność – rzeczywistego opętania a może udawanej diabelskiej mocy, nie jest wyraźnie skontrastowana. Mimo to rola wypada korzystnie na tle pozostałego zespołu, wśród którego warto wymienić jeszcze świetnego, niejednorodnego Jarosława Gajewskiego jako Wołodkowicza. Pozostali wykonawcy są przeraźliwie skostniali i zmanierowani. W większości wypowiadają dialogi na jednej, smutnej nucie, która usypia, a nie pobudza do śledzenia opowieści.
Trzecie spotkanie z prozą Iwaszkiewicza na warszawskiej scenie wypadło blado. Piękne obrazy nie otrzymują wsparcia wszystkich pozostałych elementów, które składają się na widowisko teatralne. A prostota sceniczna zaczyna się od pracy z aktorem, klarownej opowieści i jasnego przekazu. W spektaklu Teatru Narodowego wiele jest do naprawy.