- Nie chodzi o to, żebyśmy z powodu świetnych recenzji w Nowym Jorku, Indiach, Europie mieli pod stopy rzucony miękki kobierzec z kwiatów. Ale żebym nie musiał się tłumaczyć z istnienia w Gdańsku takiego tworu jak Dada von Bzdülöw - mówi Leszek Bzdyl w Dużym Formacie, dodatku Gazety Wyborczej.
Jak się czuje twoje ciało? - Dzisiaj dobrze, dziękuję. - Bywa gorzej? - To przyszło po czterdziestce. Drobne pęknięcia mięśni, chrupnięcia w przeciążonych stawach. Przedtem byłem niezniszczalny. Aż raz skoczyłem wysoko. Tak ładnie, że sam się zachwyciłem i zapomniałem, że muszę też wylądować. No i pękł mi mięsień łydki. A tu zaraz premiera. Zamroziłem mięsień i na scenie błazeńsko powłóczyłem nogą. Starość cię goni? - Nie mam wielkiego przywiązania do życia. Palę ponad paczkę papierosów dziennie, piję straszne ilości kawy, do lekarza idę, gdy już walę się z nóg. - A może ciało daje ci znać, że już czas zejść ze sceny? - Pilnuję, żeby nie wywołać zażenowania. A może odejdę z teatru za dwa lata? Taka ładna okazja będzie - moje 25-lecie pracy scenicznej i 20. urodziny Teatru Dada von Bzdülöw. Byłeś w dzieciństwie jak Billy Elliot, wiotki chłopiec, który marzy o tańcu, aktorstwie, scenie? - Byłem grubym dz