Warszawska realizacja "Kupca weneckiego" udowadnia, że kłopoty z realizacją dramatów Szekspira mają nawet najlepsze teatry.
Pisać o tym, że realizacja dzieł słynnego Stratfordczyka nie jest zadaniem łatwym, wręcz nie wypada. Prawda to ogólnie znana, a kolejne nieudane realizacje tylko ją potwierdzają. Zdarzają się oczywiście także i perełki - od razu skrzętnie wyławiane, komentowane i doceniane. Warszawski "Kupiec wenecki" niestety taką perełką nie jest. Przynosi jedynie rozczarowanie, w dodatku okupione niemal dwugodzinną, najzwyklejszą nudą. Niewielka scena główna Teatru Ateneum determinuje wszelkie rozwiązania inscenizacyjne. Tym razem podzielono ją na dwie części - odsłaniany kiedy trzeba podest, będący dworem Porcji, i kryjącą się pod nim, zasygnalizowaną słodkawym landszafcikiem Wenecję. Całość sprawia wrażenie domku dla lalek, do którego wpuszczono aktorów i w dodatku kazano im grać. Ani funkcjonalne to, ani ładne, świadczące raczej o braku pomysłu niż o przemyślanej koncepcji. W tej scenerii opowieść o pożyczce pod zastaw kawałka własnego cia�