W ostatniej scenie "Wujaszka Wani" na scenie Teatru Polskiego we Wrocławiu, kiedy długo milcząca Sonia gwałtownie wybiega za odjeżdżającym Astrowem, a potem wraca jak zbity pies i słychać dzwoneczki oddalającego się wozu - trudno odgonić rozczarowanie. Banał sytuacyjny, banał uczuciowy, zda się rażąco niegodny i autora, i inscenizatora, i teatru. A przecież tkwi zarówno w logice tekstu, jak i w konsekwentnie przyjętej poetyce spektaklu. Jaki więc popełniono błąd?
Dzisiejszy teatr ma kłopoty ze sferą emocjonalną. Z jednej strony usilnie dąży do tego, by spektakle były nasycone namiętnościami, by przemawiać do publiczności poprzez podwyższoną temperaturę konfliktów, nastroje i, jak się chętnie mówi, "klimaciki". Z drugiej strony owe emocje nie mogą byc ewokowane zbyt po prostu - ponieważ grozi wówczas slizg w melodramat, od którego współczesna sztuka, owszem, nie stroni, ale bierze go w wyraźny cudzysłów. Trzeba więc zadbać o atrakcyjnośc spektaklu, rozkręcic kalejdoskop obrazków, uzyć wideoklipowej techniki montazu, by rozbuchaną formą przykryc prostotę przedstawianych uczuć, ubozyznę towarzyszących im mysli. Ta recepta: niewyszukana zawartość emocjonalno-intelektualna w fajerwerkowej oprawie przyniosła w ostatnich sezonach sukcesy modnym inscenizatorom; nie napiszę którym, bo i tak sądzą (niesłusznie), że się do nich uprzedziłem. U Jerzego Jarockiego nie ma mowy o jakimkolwiek przykrywaniu treś