„Koty” Andrew Lloyd Webbera w reż. Jakuba Szydłowskiego w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Pisze Małgorzata Jęczmyk-Głodkowska na blogu Z pierwszego rzędu.
Wyginają się grzbiety, miękko stąpają łapki. Czasem znienacka rozlegnie się lekkie, pełne irytacji prychnięcie. Pod rozgwieżdżonym niebem, w mroku opustoszałej fabryki koty zbierają się na doroczny bal. Wyczekują swojego przywódcy, Nestora. Tej nocy jeden z dachowców otrzyma szansę na odkupienie i kolejny żywot.
Hmmm… Brzmi nieco dziwnie?
Podobno pewnego dnia Andrew Lloyd Webber przed podróżą samolotem kupił „Wiersze o kotach” noblisty T.S. Eliota, a po przeczytaniu ich uznał, że to materiał na musicalowy hit. Dlaczego? Nie mam pojęcia, ale, jak powiadają, kto bogatemu zabroni? Toteż swój pomysł wcielił w życie. Stworzył musical, którego szczątkową fabułę można streścić w kilku zdaniach. W ten sposób, od momentu premiery na West Endzie (1981) „Koty” rozpoczęły swój triumfalny pochód przez sceny całego świata. Spektakl zobaczyło prawie 75 milionów ludzi, przystanek na Broadwayu zaowocował tytułem jednego z najdłużej granych musicali w historii oraz siedmioma nagrodami Tony, a Webber zarobił kolejne miliony…
Od polskiej prapremiery w Teatrze Muzycznym ROMA minęło osiemnaście lat. Po zobaczeniu spektaklu w Chorzowie nie dziwię się, że dopiero druga scena w Polsce zdecydowała się na wystawienie tego musicalu. Wymaga on bowiem od całego zespołu nieprzeciętnej wszechstronności i warsztatowej doskonałości.
Do współpracy zaproszono Jakuba Szydłowskiego, reżysera, który przedstawienie zna od podszewki – w warszawskich „Kotach” wcielał się z sukcesem w rolę Ram-Tam-Tamka. Reżysera, który niczym koronę Himalajów, „zdobywa” kolejne teatry w Polsce, wszystko, czego dotknie, zamienia w hit, aktorzy zaś dzielą się na tych, którzy marzą o pracy z nim, i tych, którzy już pracowali… i chcą znowu. Nic więc dziwnego, że zrealizowany przez niego w Teatrze Rozrywki musical oczarowuje.
Scenograf Grzegorz Policiński ulokował koty w częściowo zrujnowanej fabryce (nawiązanie do śląskiego poprzemysłowego krajobrazu jest nieprzypadkowe i bardzo au courant). Dekoracje – ogromne rury, koła jak z wyciągu szybowego – w połączeniu ze światłem (w musicalu jest około pięciuset jego zmian) powołują do życia futurystyczno-steampunkowy świat. Jego mrok równoważą usiane gwiazdami niebo ogromny księżyc, kolorowe światła, przenosząc go w rejony magicznego realizmu.
Ogromnym atutem przedstawienia są kostiumy oraz charakteryzacja według pomysłu Doroty Sabak-Ciołkosz. Ta druga zajmuje mnóstwo czasu, ale efekt przechodzi wszelkie wyobrażenie. Aktorzy są spod niej kompletnie nierozpoznawalni. Makijaże są spójne z kostiumami i perukami, a całość współgra z konkretnymi kocimi osobowościami. Wspomniane kostiumy zazwyczaj mają przygaszone, stonowane barwy – dominuje paleta brązów, rudości, szarości, a także czerń i biel. Wiele dachowców nosi obcisłe stroje, podkreślające ich zwinność i gibkość. Warto zwrócić uwagę na elementy indywidualizujące poszczególnych bohaterów. Wielkie futro Nestora ma dać wyobrażenie o posturze i randze najstarszego kota. Wyraźny irokez i nabijane ćwiekami pasy Ram-Tam-Tamka podkreślają jego buntowniczy charakter. Kamizelka Semafora wskazuje na niezwykle stylowego dachowca.
Jarosław Staniek, w ubiegłym roku nagrodzony Złotą Maską za choreografię do „Zakonnicy w przebraniu” (kto był, ten wie, jakie robi wrażenie), we współpracy z Katarzyną Zielonką podniósł poprzeczkę jeszcze wyżej. Od perfekcyjnie zsynchronizowanych grupowych układów tanecznych trudno oderwać wzrok. Znakomicie skonstruowana sekwencja w „Makiawelu”, finał i wiele innych to choreograficzne show na najwyższym poziomie. Warsztaty kociego ruchu (tak!) prowadzone przez Patryka Rybarskiego podczas prób nie poszły na marne. Efekt sceniczny jest niebywały. Warto zobaczyć, jak ludzie stają się kotami – naprawdę!
Żeby po raz kolejny nie wypominać musicalowi Webbera ubóstwa fabularnego, można, nieco tylko żartobliwie, stwierdzić, że prezentuje on świeże i zaskakująco minimalistyczne spojrzenie na kwestię libretta… Jakkolwiek by tego jednak nie nazwać – tym trudniejsze zadanie spoczywa na wykonawcach. Kostiumy, charakteryzacja, ruch pomagają z pewnością określić postać, ale najistotniejsze jest jej zbudowanie. Każdy z dachowców to intrygująca osobowość, a chociaż czasu na autoprezentację poszczególni bohaterowie mają niewiele, publiczność otrzymuje szereg aktorskich popisów, które razem tworzą pełną barw polifoniczną opowieść o kocim charakterze i losie; a przecież i o ludzkim, bo jemu także nieobce są marzenia, przemijanie, samotność czy wykluczenie. Nie sposób nie wspomnieć przynajmniej o kilku rolach.
Dokazujące, ile wlezie, Mungo Jerry (Beata Wojtan) i Pumpernikiel (Aleksandra Dyjas) bawią widzów historią swoich psot. Wielkie emocje wzbudza Gus – kot teatralny, zarówno w sędziwym (Mirosław Książek), jak i młodzieńczym (Tomasz Wojtan) wcieleniu. Świetny jest dzielny, bitny Myszołap (Karol Drozd). Zasłużone owacje wywołuje Mefistofeliks – kot-magik (Patryk Rybarski). Zachwyca kocia hedonistka – Plameczka Pac (Joanna Możdżan) oraz „kot, który jeździł koleją” – Semaforo (Marek Chudziński). Bombalurina (Magdalena Wojtacha) i Demeter (Izabela Pawletko) urzekają zadziorną gracją i powabem. Dominik Koralewski jako Bywalec dorzuca kolejną perełkę do swej kolekcji niewielkich, za to pamiętnych ról. Wspaniały Piotr Brodziński (występujący podczas premiery z pękniętą rzepką!) to zuchwały, charyzmatyczny i całkiem niegrzeczny Ram-Tam-Tamek. Jest wreszcie Wioletta Białk, przejmująca jako Grizabella, odrzucona kotka, która pragnie wybaczenia. Słynne „Memory” w interpretacji tej niepospolitej artystki zachwyca pięknem wykonania i wzrusza ładunkiem emocjonalnym.
Wykonawcy są świetnie słyszalni także w utworach zbiorowych (w niektórych teatrach bywa to problemem, zatem wielkie brawa dla realizatorów dźwięku, ale też Ewy Zug odpowiedzialnej za przygotowanie wokalne), a prowadzona przez Michała Jańczyka orkiestra to, jak zawsze, klasa sama w sobie.
Przygotowane w rekordowym tempie chorzowskie „Koty” są niezwykle widowiskowym przedstawieniem, bez kompleksów stającym wobec innych realizacji. To kolejna w ostatnich latach, po znakomitym „Cabarecie”, „Zakonnicy w przebraniu” czy „Pinokiu”, premiera na Dużej Scenie, która potwierdza, że w Teatrze Rozrywki zawsze można liczyć na wyjątkowe artystyczne doświadczenia. Połączenie reżyserskiej biegłości i wyobraźni Jakuba Szydłowskiego oraz pozostałych twórców ze zdolnościami i energią chorzowskiego zespołu dało kapitalny efekt.
„Nie wiadomo, dlaczego wszyscy mówią do kotów „ty”, choć jako żywo żaden kot nigdy z nikim nie pił bruderszaftu”.
„Koty” w Teatrze Rozrywki nie wdzięczą się i nie łaszą, chodzą własnymi drogami, czasem syczą i prychają. Ale póki pozwalają się podziwiać, adorować i dyskretnie podglądać swój koci świat – grzechem byłoby nie skorzystać (chociaż biletów na spektakle do końca sezonu zostało bardzo niewiele).