Tu nie ma pustych gestów, zbędnych elementów. Aktorzy doskonale wpisują się w koncepcję przedstawienia. Sens wynika z działań, a przez związki z innymi elementami widowiska zwielokrotnia siłę - o "Jesus Christ Superstar" Andrew Lloyda Webbera w reż. Jakuba Wociala i Santiago Bello w Teatrze Rampa w Warszawie pisze Marta Żelazowska z Nowej Siły Krytycznej.
Na widowni panuje półmrok. Publiczność zajmuje miejsca, wymijając stojące między rzędami "czarne postacie" (symbole grzechu, zła - jak się okaże). Są jak upiory z filmu Petera Jacksona "Władca pierścieni" - ubrane w długie, ciągnące się po ziemi płaszcze, twarze zakrywają im szerokie kaptury. Ich obecność wzbudza dyskomfort. Scenę zasłania czarna kurtyna z wyciętym na środku tytułem spektaklu - "Jesus Christ Superstar", przez który pada światło, delikatnie rozświetlając rampę. Słychać przeszywający pomruk wiatru. Środkiem sali sunie zwiewna "biała postać" z wonnym kadzidłem w ręku, oświetla ją smuga błękitnego światła. "Czarne postacie" powoli kierują się w stronę sceny, stają na niej zwartą grupą. Rozbrzmiewa muzyka, światła gasną, spektakl się rozpoczyna. "Jesus Christ Superstar" Andrewa Lloyda Webbera (muzyka) i Tima Ricea (libretto) z 1971 roku to pierwsza w historii teatru muzycznego rock opera, opowiadająca o ostatnich si