Mamy więc teatr tzw. moralnego niepokoju, choć nie łączyłabym go w sposób jednoznaczny z kinem spod tego samego znaku. Z premiery na premierę, od "Prometeusza" po "Sen srebrny Salomei" słychać zewsząd wołanie o cnoty, które jeśli zbawią jednostkę, to z pewnością i społeczeństwo, a może i kraj. Nie brakuje przy tym wzruszeń, także silnych, podniecenia i egzaltacji nawet. Rzecz w tym, czy o takie wołanie właśnie chodzi i czy może być ono skuteczne, a także w jaki sposób wpływa na kształt artystyczny przedstawienia.
Klasyka, tudzież zamierzchłe czasy wzbudzając respekt mogą dać lepszą sposobność do zastanowienia się nad współczesnością. Tak sądzi niejeden twórca. Z tego założenia wyszedł zapewne także Jacek Andrucki - reżyser i inscenizator przedstawienia "Sen srebrny Salomei" Juliusza Słowackiego na deskach Teatru Dramatycznego im. Al. Węgierki w Białymstoku. Nie zadowolił się jednak wyłącznie dramatem poświęconym koliszczyźnie i nieszczęsnemu rozbratowi między narodami polskim i ukraińskim. Wprowadził nowe osoby oraz fragmenty innych utworów Słowackiego. I dopiero tak spreparowana całość posłużyła za swoistą wykładnię, akcent, przesłanie. W tok akcji wprowadza prolog, który, na dobrą sprawę, określa koncepcję spektaklu. Tu skoncentrowane są bowiem wszelkie refleksje. Bezkompromisowej miłości ojczyzny przeciwstawiona jest połowiczność, niezupełność polskiego patriotyzmu. Mówi się też o prywacie, która nawet w obliczu dziejowych w