Narzekamy, że teatry puste, a tu ani jednego biletu ni żadnej wejściówki. A na dodatek, co w Polsce wcale nie idzie w parze ze sprzedanymi biletami, na widowni tłok: frekwencja co najmniej studwudziestoprocentowa. Spróbujcie Państwo dostać się do Teatru Kameralnego. Życzę szczęścia i cierpliwości. Tym frekwencyjnym hitem kończącego się, sennego i nudnego sezonu, tak kiepskiego, że już nie tylko ręce opadają, ale i maszyna do pisania odmawia posłuszeństwa, stał się "Korowód" Artura Schnitzlera. Ta powstała na przełomie lat 1896 i 1897, sztuka przeżyła w Roku Pańskim 1986 niespodziewany come back. Oczywiście, zatęsknili za nią prawdziwi Galicjanie, nie tylko z czułością podglądający na "ofajdany przez muszki (tak przynajmniej chciał uwielbiany w Krakowie Szwejk) portret Najjaśniejszego Pana", ale wyczekujący też od mieszczaniejących elit poszczególnych grup społecznych jakiegoś małego... skandaliku. Jednym słowem:
Tytuł oryginalny
Schnitzler po wiedeńsku
Źródło:
Materiał nadesłany
Dziennik Polski nr 142