- Coraz częściej polskie przedstawienia operują na pustej tematycznej lub estetycznej pętli, a żywią się pospolitym gatunkiem energii frustracyjnej, społecznie bardzo prawdziwej. Reżyserzy zawierzają maszynce scenicznej, krytycy - oswojonym dyskursom - mówi Małgorzata Dziewulska, eseistka, pisarka teatralna i reżyserka, w rozmowie z Pawłem Soszyńskim w Dwutygodniku.
Paweł Soszyński: W ostatnich "Didaskaliach" Weronika Szczawińska napisała, że polski teatr XXI wieku został zdominowany przez "memory boom", czyli fascynację zbiorową pamięcią, tym co w tej pamięci zostało przemilczane, zepchnięte na margines lub zafałszowane. To trafna diagnoza. Nagle wszyscy zaczęli robić spektakle o Polsce i jej mitologii narodowej, o zbiorowych fantazmatach i koszmarach. I chyba dekadę później coś się wyczerpało, temat się bardzo starł. Małgorzata Dziewulska: Fantazmaty i koszmary rzeczywiście nabrały jakiejś mechaniczności Dlaczego? Są jakieś dziwne prądy, które chodzą pod powierzchnią. Przywykliśmy brać te procesy tradycyjnie, racjonalnie, jako postawy krytyków czy reżyserów, a tymczasem decydują chyba procesy mniej uchwytne. Na przykład, bardzo konwencjonalnie, omijamy strefę postaw publiczności, traktując widownię jako constans, podczas gdy ona zmienia maski. I bywa czynnikiem niesłychanie reakcyjnym. Przyzwycz