"Samotność" - Słomczyńskiego miota widzem jak młodą brzózką; jedno przedstawienie teatralne, a tyle różnych uczuć. Od intensywnego przeżycia, zapatrzenia w scenę poprzez głęboką niechęć znów do aprobaty - ale wybaczcie, widz raz poczęstowany jednym niedobrym momentem już z takim samym poddaniem nie zaaprobuje następnej, choćby dobrej sceny. Takie jest prawo. Kiedy robiłem rachunek "za i przeciw" po wyjściu z teatru, postanowiłem zaatakować "Samotność" choćby z najbardziej samotnej pozycji. Na marginesie tej sztuki można sobie dowcipkować, ile wlezie. Materiału do złośliwości dostarczają szczególnie jej tzw. "wartości literackie". Wydęty, niewspółczesny język, secesyjne metafory, takie na przykład "rzeki czarnych wdów", płyną ze sceny w nadmiernej ilości. Eklektyzm stylów naprawdę gwałci dobry smak. Czego tam nie ma - romantyczne monologi trochę pod pana Adama, duchy zjawiają się w takiej liczbie, że sam Wyspiański
Tytuł oryginalny
Samotność
Źródło:
Materiał nadesłany
Teatr nr 15/16