"Projekt P" przypomina podróż przez wnętrzności jakiegoś dziwnego potwora, który dyszy dźwiękami ułożonymi przez Blecharza i wykonywanymi przez operowych instrumentalistów, zagubionych w jego trzewiach - pisze Maciej Nowak w Przekroju.
Miałem kilka lat, gdy tata zabrał mnie do Teatru Wielkiego w Warszawie na balet "Pan Twardowski" Ludomira Różyckiego. Scenografię przygotował wielki Jan Marcin Szancer, dyktator dziecięcej wyobraźni. Zbudował na scenie naturalnej wielkości krużganki wawelskie, po których król Zygmunt August biegi za duchem Barbary Radziwiłłówny. Gdy zjawa pojawiła się na kolejnej kondygnacji, a król podążał za nią, monumentalna konstrukcja zaczęła się zagłębiać w zapadnię sceny, tak, by widzowie mogli śledzić akcję. I to zaburzyło moje doświadczenie równowagi i stabilności świata realnego. Budynki, szczególnie te historyczne, powinny przecież solidnie tkwić w swoich fundamentach. W pierwszym momencie nie wiedziałem, co się dzieje, ale w drugim zrozumiałem, że to katastrofa. Poderwałem się z krzesła i zacząłem histerycznie krzyczeć. Zawstydzony tata próbował mnie uspokoić, przytulał, głaskał i mówił na ucho: - To jest teatr, Maciek, to jest teat